Wieczór w Lizbonie
artykuł czytany
3499
razy
Wyprawę po "kraju, gdzie zaczyna się morze" rozpoczęliśmy od Lizbony. Miasto to dzięki swemu położeniu porównywane jest często do teatralnej dekoracji. Z daleka świeci w promieniach słońca białymi murami, połyskuje dachami z blachy i łupku, migocze kolorowo malowanymi ścianami domów. Dzielnice piętrzą się na licznych wzgórzach, gdzie domy "rosną" kaskadowo, przypominając rzeczywiście obrazy zawieszane z tyłu teatralnej sceny.
Wąskimi jak chodniki, krętymi uliczkami wspinamy się po najbardziej znanej dzielnicy Lizbony - Alfamie. Idziemy pośród kamieniczek, sklepików z pamiątkami, kawiarenek i barów, coraz wyżej i wyżej. Panuje tu bardzo rodzinna atmosfera. Wychylone z okien kobiety opowiadają sobie nowinki, mężczyzna gestem zaprasza na wieczorne tańce sąsiadkę z naprzeciwka, dzieciaki na mikroskopijnych placach kopią piłkę. Okna kamienic zdobią sznury suszącej się bielizny, a w zaułkach siedzą zakochane pary. Wszystkiemu przyglądają się starcy wysiadujący przez cały dzień na drewnianych ławkach.
Mogłoby się wydawać, że w tych wąskich uliczkach nie mieszczą się nawet samochody, tymczasem przejeżdża tamtędy słynny jednowagonowy tramwaj nr 28, który z zaskakującą zwinnością zjeżdża do poniżej położonej dzielnicy Baixa, po czym wspina się do innej magicznej części Lizbony - Bairro Alto.
Jesteśmy u celu wędrówki, a informuje nas o tym triumfalny posąg Alfonsa I Zdobywcy stojący przed wejściem do zamku św. Jerzego. Tuż za nim, w otoczeniu mauretańskich murów widać kolorowe ogrody, tarasy, ścieżki, sadzawki i zamknięte w klatkach ptaki. Na ścianach kościoła św. Łucji ceramiczne płytki (azulejos) ukazują sceny odbicia Lizbony Maurom oraz oblężenie zamku.
Kilkanaście minut na fotografowanie rozległego widoku miasta to stanowczo za mało. Pstrykam więc kilka fotek i rozkoszuję się panoramą. Pomarańczowe dachy, biały domy, szachownice ulic, wieże kościołów, dalej port i rzeka Tag. Nad nią chluba Portugalczyków - najdłuższy wiszący most "25 Kwietnia". Tuż za nim ogromna figura Chrystusa z rozłożonymi ramionami. Portugalczycy pozazdrościli mieszkańcom Rio de Janeiro i wybudowali 24-metrowy posąg, który ustawili na 84-metrowym postumencie.
Po uczcie dla oczu, jaką sprawiła panorama miasta, ruszamy w dół, znowu krętymi uliczkami, które czasami zamieniają się w strome schody. Przy jednej z nich napotykamy najmniejszy dom w Lizbonie. Wyciągam aparat i, jak na zawołanie, w jedynym oknie pojawia się pies wesoło machający ogonem.
Zachodzące słońce powoduje, iż część starej dzielnicy pogrążona jest już w głębokim cieniu, gdy wierzchołki domów nadal oświetla jaskrawa kula. Przy małych stolikach kawiarenek siedzą kawosze, powolutku sącząc czarny, aromatyczny napój. Siadamy i my nie mogąc oprzeć się zapachowi.
Picie kawy jest w Portugalii rytuałem, do którego przywiązuje się szczególną wagę. Bica lub galao (mocna kawa zmieszana z dużą ilością mleka) są lekarstwem na samotność. Nie można tu wypić kawy i nie zamienić kilku słów z sąsiadem lub nie włączyć się w jakąś poważniejszą dyskusję. Codzienność miasta rozgrywa się między innymi w niezliczonych pastelarias (ciastkarnia-bar), w których lizbończycy spędzają zazwyczaj kilka porannych chwil. Powracają w porze obiadu lub na kolejną kawę po południu. Najmilsze jednak są kawiarnie z przyciemnianymi wnętrzami, marmurowymi stolikami i nieco ospałymi kelnerami. Nie ma co się denerwować, że musimy czekać dłuższą chwilę na upragnioną filiżankę. Tu nikt się nie spieszy. Portugalczycy znani są z tego, iż kilka razy dziennie potrafią zatrzymać czas, przeznaczając go na posiłek czy wypicie swojej kolejnej kawy. Dla nas zjadających śniadania i obiady w wiecznym pędzie, jest to dziwne zjawisko.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż