Od Atlantyku do Andów. Złoto, pisco i gwiazdy
Geozeta nr 2
artykuł czytany
3587
razy
Kolejny wycinek z podróży "Od Atlantyku do Andów", choć rzecz ma raczej miejsce nad Pacyfikiem, ale nie tylko. Ogólnie mówiąc w okolicach chilijskiego portu La Serena. Jest przełom kwietnia i maja 1995.
No dobra
Najpierw wpadliśmy na genialny plan odwiedzenia najwyżej na świecie położonej kopalni złota. Eleganckie panie w biurze kompanii El Indio miały bardzo dziwne miny, kiedy zobaczyły dwóch obszarpanych hippisów z ogromnymi plecakami. Ich zdziwienie spotęgowały jeszcze wyjęte z dna plecaka dokumenty, które (po hiszpańsku bądź co bądź) wyjaśniały, że dwaj gringos są członkami wyprawy naukowej i należy im pomagać. Pomogły i dostaliśmy się do zastępcy dyrektora kopalni, bo jego samego nie było. Powiedziano nam, że bez szefa nie można podjąć żadnej decyzji, ale jako, że szef jest z pochodzenia Polakiem, są szanse i należy naciskać. Ale dyrektor miał wrócić dopiero za kilka dni, był bowiem w kopalni, to znaczy gdzieś daleko w Andach. No właśnie, do kopalni można się było dostać tylko jadąc z pracownikami, którzy wymieniali się co jakieś dwa tygodnie, bo dłużej nie dało się pracować na ponad 4000 m npm. Bardzo chcieliśmy tam pojechać, więc zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na biwak. Miejsce na plaży było idealne i chyba jedyne rozsądne, zważywszy, że La Serena z przyległym Coquimbo to niemały kompleks miejski, liczący ok. 250 tys. ludzi. Tak więc codziennie rano zwijaliśmy namiot, szliśmy na spacer do centrum, zaglądaliśmy na pocztę (może coś przyszło na poste restante), dzwoniliśmy do biura kopalni, gdzie radzono jeszcze czekać, znów spacer, plaża, itd.
Mamy ich w nosie
Nie ma siły. Ile można kręcić się po brzydkiej La Serenie. Czas odwiedzić dolinę Elqui. Leżąca przy końcu suchej doliny, prawie 100 km na wschód od La Sereny, miejscowość Pisco Elqui dała nazwę jednemu z najpopularniejszych w Chile alkoholi, czyli właśnie pisco. Krajobraz bardzo suchy, półpustynny, choć patrząc na mapę jeszcze daleko stąd do napisu Desierto de Atacama. Dominują kaktusy i kolczaste krzewy. Trudno sobie wyobrazić, że coś tu można uprawiać. A jednak, po jakimś czasie oczom naszym ukazuje się zieleń, szarawa, co prawda, bo przysypana pyłem, którego pełno w powietrzu. Widok jest dosyć niesamowity, ponieważ zielone jest tylko sztucznie nawadniane dno wąskiej doliny. Jej zbocza i przyległe góry są już szaro-żółte, pozbawione roślinności. Natomiast płaskie dno równo pokrywa winorośl. Zgadzam się z Lechem co do tego, że produkowanie wódki z winogron to barbarzyństwo. Niemniej wszystkiego trzeba spróbować. Znaleźć knajpkę w Pisco Elqui, sercu krainy pisco wcale nie jest łatwo, choć co krok spotyka się tu wielkie plakaty ze znakiem tej wódki, na których widnieje podobizna Gabrieli Mistral. Ta chilijska poetka, laureatka Nagrody Nobla urodziła się bowiem w tej małej suchej dolinie w 1889 roku.
Jest knajpa
Pusta, mała klitka. Właściciela na razie nie ma. Może przyjdzie, sami nie chcemy się obsługiwać. Nie śpieszy się nam zresztą. Czas już dawno przestał być naszym panem. Na samym początku podróży, kiedy wyokrętowaliśmy ze statku od razu stanęliśmy oko w oko z nową rzeczywistością. Oczekiwanie na stopa przez dwa dni. Płaski, zdawałoby się monotonny krajobraz patagońskiej półpustyni towarzyszący nam całymi tygodniami. Przyjęliśmy to jak coś zupełnie normalnego, nie pamiętam jakiegokolwiek zaskoczenia, zniecierpliwienia. Być może to czterdziestoparodniowa podróż statkiem nauczyła nas tej nowej postawy, braku pośpiechu. A może to właśnie był nasz normalny stan ducha, z którym czuliśmy się najlepiej. Coś tak naturalnego, że nie potrzebny był żaden okres przejściowy, aby się przyzwyczaić. Potwierdzić to może chyba fakt, że dużo, dużo trudniej było nam wrócić do poprzedniego życia po powrocie do kraju. A przecież wtedy też jeden świat był oddzielony od drugiego długą podróżą morską. Pojawia się właściciel i przyrządza nam pisco sour czyli pisco z cytryną, cukrem i pianą z białka. Rozmawiamy o tym co się gdzie pija i dlaczego. W Chile dosyć często widujemy pijanych ludzi. Pewnie nie częściej niż w Polsce, ale po pobycie w Argentynie rzuca się to w oczy. Tam nie przypominam sobie w ogóle widoku pijanych ludzi na ulicy. Wódka z winogron, czy to w postaci sour czy bez dodatków, jest bardzo dobra. Smakuje mi dużo bardziej niż robiona z ziemniaków lub żyta.
Budzimy się następnego dnia niedaleko od naszego lokalu. Namiot otaczają tyczki, po których pnie się spalona słońcem winorośl. Nie wiem czy to z powodu słońca, pisco, czy pani Mistral dolinę tę upatrzyła sobie pewna sekta. Jej członkowie już od kilku lat czekają na nadejście końca świata w jednej z pobliskich, jeszcze suchszych dolinek. Być może ten sam powód przyciąga do Valle del Elqui UFO. Kroniki podają, iż dolina jest miejscem najczęstszych lądowań latających spodków w tej części świata.
Zanim kosmici, wódka i upał nas wykończą ewakuujemy się w kierunku jednego z największych na świecie obserwatoriów astronomicznych. W Santiago w Związku Polaków poznaliśmy Wojtka Krzemińskiego, astronoma, który od lat już mieszka w Chile i pracuje w obserwatorium Las Campanas. Zgodnie z jego instrukcją wysiadamy na właściwym kilometrze Panamericany, na południe od miejscowości Domeyko, pomiędzy La Sereną, a Copiapó. Od dłuższego czasu nie mijaliśmy żadnych zabudowań i łatwo rozpoznajemy to miejsce.
La Frontera - samotny zajazd na skraju Atakamy
Obserwatorium znajduje się jeszcze kilkadziesiąt kilometrów stąd, na wierzchołku jednej z widocznych w oddali gór. Należy więc powiadomić Wojtka, aby po nas wyjechał. W La Frontera kilku kierowców popija kawę. My też coś zamawiamy i dowiadujemy się, że mogą nas połączyć przez radiotelefon z innym obserwatorium La Silla, ale nie z Las Campanas. Cóż, spróbujemy. Najpierw próbuję ja, a potem jeszcze przez pół godziny miłe panie barmanki. W końcu zgłasza się obserwatorium. Głośnik rzęzi i bardziej domyślam się niż słyszę o czym rozmawiamy. Wyjaśniam wszystko i czekamy. Teraz La Silla wzywa Las Campanas aby przekazać sprawę dalej. Po jakimś czasie odzywa się radiostacja. Meldują, że w Las Campanas nikogo się dziś nie spodziewają. Jeszcze raz powtarzam nazwisko-klucz: Krzemiński. Nie wierzę, by Chilijczyk mógł zapamiętać takie słowo, ale to jedyna szansa. Czekamy. Radiotelefon znów skrzeczy, sukces. Czekać, przyjadą po nas jutro.
Wypuściłem się w daleki spacer po półpustyni. Oglądam kaktusy, grzebię w kamieniach. Jest piękny, bezchmurny poranek, ale to chyba nic nowego. Tu prawie nigdy nie ma chmur. Dlatego właśnie w tej okolicy usytuowały się liczne obserwatoria. Z daleka widzę mały obłoczek pyłu przesuwający się nad drogą. Zbliża się od strony gór i po jakimś czasie zatrzymuje pod La Frontera. Kiedy dochodzę do zajazdu czeka na mnie piwo. Po chwili jedziemy na górę. Las Campanas należy do Fundacji Carnegie. Bogaty przemysłowiec amerykański Andrew Carnegie przeznaczył swoją fortunę na cele naukowe i społeczne. Sfinansował między innymi słynny Carnegie Hall w Nowym Jorku, z jego pieniędzy wybudowano również to, leżące na ok. 2500 m npm obserwatorium astronomiczne. Oglądamy teleskopy o średnicach od 1 do 2,5 m., specjalny teleskop do obserwacji słońca (jedyny który pracuje w dzień) i budowany dopiero przez Japończyków ogromny teleskop z dwoma zwierciadłami o średnicy 6 m. Ze zdumieniem przyjmuję fakt, że jeden z teleskopów należy do Uniwersytetu Warszawskiego. Nic o tym nie wiedziałem. Jest to dar Instytutu Carnegie w dowód uznania dla osiągnięć polskich astronomów (tak w skrócie mogę to ująć). Nasz przyjaciel szybko się z nami żegna i idzie spać. Zostajemy sami w bezludnym mieście. Chodzimy pustymi uliczkami, wchodzimy do biblioteki, na siłownię i do innych pomieszczeń. Czujemy się trochę nieswojo, niczym intruzi. Życie rozpocznie się tu dopiero po zachodzie słońca.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż