Viva México! Na szlaku Majów.
artykuł czytany
4171
razy
Dzień 1.
Podróż z nowojorskiego JFK do Meksyku upływa mi dość szybko. W samolocie tradycyjnie, w polskim stylu, do śniadania (bardzo przyzwoita meksykańska jajecznica) zamawiam tequilę i poprawiam meksykańskim piwkiem. Poza tym wreszcie mam czas przejrzeć przewodnik Lonely Planet „Mexico” – wcześniej przy pomocy sieci i znajomych opracowałem tylko ramowy plan wyprawy.
W Mexico City szybko przechodzę odprawę i dostaję się na lotnisko. Po ogromnej dawce przemocy zaserwowanej przez przewodnik mam ochotę przykuć się do kaloryfera i czekać na lot powrotny... Wymieniam pieniądze na pesos i próbuje zadzwonić do polskich znajomych studiujących w Mexico City. Przy okazji odkrywam, że nikt w Meksyku nie mówi po angielsku, a ja niestety „no hablo espan~ol...” W końcu używając mojego szczątkowego portugalskiego daję radę kupić kartę telefoniczną i dzwonię pod numer zapisany na kartce.
Mikołaja i Zuzi nie ma, decyduję się więc pojechać do centrum i próbować dalej. Znajduję stację metra i z dwiema przesiadkami docieram do centrum. „Spanikowany” – po przestrogach z przewodnika to mało powiedziane o moim stanie ducha w metrze. Naczytałem się o mordercach, kieszonkowcach, stoję więc w kącie wagonu mocno przyciskając do siebie mój dobytek i czekając aż jakiś krępy Metys zagłębi nóż pod moim żebrem...
Wysiadam na stacji Zocalo, na głównym placu miasta Meksyk. Plac ten został wybrukowany kamieniami ze zburzonych przez konkwistadorów pałaców miasta Tenochtitlan, stolicy państwa Azteków. Wybieram sobie na nocleg hostel Catedral, znajdujący się na tyłach Catedral Metropolitana, centralnego budynku Zocalo (nocleg w pokoju 4-osobowym z łazienką za 13$, hostel bardzo czysty i sympatyczny). Biorę prysznic i schodzę do knajpki, która mieści się na parterze. Siedzę przez dobrą godzinę sącząc kolejne piwa z limonką, czytając ostatni numer NG i obserwując ruch na Zocalo, i myślę sobie: „to jest to”. Pełen relaks. A przecież to dopiero początek...
W końcu zbieram się, idę na stację Allende i jadę do Coyoacan, dzielnicy artystów, gdzie umówiłem się z Zuzią i Mikołajem. Ruszamy, przedzierając się przez tłum, w końcu zatrzymujemy się w małej knajpce, na quesadillas (naleśniki) z salsa verde (to moje pierwsze spotkanie z piekielnie pikantną meksykańską kuchnią) i ciemne piwo z limonką. Spacerujemy po Coyoacan, jednocześnie ustalając plan na wieczór – jedziemy do supermarketu po limonki, barbadoski rum i colę... Mój powrót do hostelu przeciąga się coraz bardziej, aż w końcu o 3 nad ranem decyduję się olać powrót i zalegam na kanapie.
Dzień 2.
Miałem plan, żeby drugiego dnia zobaczyć... No właśnie, nawet nie pamiętam już co... Chyba pływające ogrody Xochimilco albo piramidy w Teotihuacan... W każdym razie nie ma to znaczenia, bo budzę się o trzynastej i mam ochotę zapomnieć o wszystkim i spać do wieczora. W końcu zbieram się i jadę na dworzec autobusowy TAPO, z którego odjeżdżają autobusy do Palenque, miasteczka na południu Meksyku słynnego ze względu na wspaniale zachowane ruiny miasta Majów w dżungli. Kupuję bilet na nocny autobus (55$) i wracam metrem do hostelu po moje rzeczy. Tu ciekawostka – z systemu metra w Mexico City korzysta dziennie 10 milionów pasażerów, przy czym nie istnieją żadne bilety okresowe. Każdy pasażer kupuje kartonikowy bilet za 2 pesos, który przy kasowaniu połyka bramka.
Czasu coraz mniej, więc zamawiam taxi autorizado z hostelu na dworzec autobusowy i proszę kierowcę, żeby się spieszył. To był błąd – koleś pędzi jak szalony, wciskając się między samochody, do ostatniego momentu jadąc na czołówkę z autobusami (w Mexico City istnieją kontrapasy, którymi autobusy mogą jeździć pod prąd), przejeżdżając po chodnikach. Gość oczywiście kasuje mnie jak za zboże, zamiast ok. 25 pesos płacę 100... Kiedy reflektuję się, że zrobił mnie w konia, jest już za późno.
Przeczytaj podobne artykuły