Nie tylko na Triglav
artykuł czytany
5682
razy
Wrześniowe wakacje planowaliśmy już wcześniej. Wybór padł na Słowenię. Dlaczego? Bo to mały i piękny kraj, gdzie morze i góry są w zasięgu ręki, a innych atrakcji nie sposób wymienić.
Miłe początki
Podróż po Słowenii postanowiliśmy odbyć "stopem", co okazało się nie najgorszym pomysłem. Przestaliśmy być zniewoleni rozkładem jazdy i zdaliśmy się na dzieło przypadku. Pierwszym miastem, w którym przez chwilę mieliśmy przyjemność przebywać okazał się Maribor. Leży ono nad Drawą w szerokim polju. Udało nam się dowiedzieć, że region ten słynie z produkcji wina i to właśnie w jednej z tutejszych plantacji rośnie 400-tu letni krzak winnej latorośli. Z jego owoców robi się specjalny gatunek wina. Na aukcjach, podczas święta zbiorów, butelka tego trunku osiąga kosmiczną cenę 2000 DM. Celem następnego dnia było dotarcie do Lublany. Podróż odbyła się w niezwykle pouczającej atmosferze jazdy autostradą. Wije się ona wśród górskich szczytów i przeplata wielokrotnie z główną drogą krajową. Mieliśmy okazję podziwiać, jak w Słowenii buduje się drogi szybkiego ruchu. Widok godny pozazdroszczenia. Zajadaliśmy się przy tym pączkami, którymi poczęstował nas kierowca ciężarówki. Zapewniał on nas, że pochodzą z najlepszej cukierni w kraju. Były naprawdę pyszne. Lublana przywitała nas korkiem odpowiednim jak na europejską stolicę. Miasto jest niewielkie, ale dosyć tłoczne. Starymi uliczkami w centrum miasta można przechadzać się godzinami. Mnóstwo tam kawiarenek, restauracji i winiarni, w których można ugasić pragnie. Zamek na wzgórzu widoczny jest z każdej strony. Wygląda on jednak lepiej z daleka, niż z bliska. Widok z jego wieży jest jednak imponujący.
Pierwsze rozczarowanie
Po posmakowaniu klimatu słoweńskiej stolicy postanowiliśmy chwilowo zmienić środek transportu na pociąg. Patrząc z perspektywy czasu było to dobre posunięcie, bo zbliżała się sobota, a jak się później przekonaliśmy weekend nie jest najlepszym okresem do podróży "stopem". Kolejnym celem była Postojna. Z pociągu mieliśmy doskonały widok na szerokie doliny krasowe z malowniczo położonymi w nich wioskami. Po dojechaniu do Postojnej kilka godzin poszukiwaliśmy pobliskiego kempingu. W końcu udało się. Okazał się przeraźliwie drogi. Mimo to zakotwiczyliśmy tu na dwa dni. Następnego dnia obejrzeliśmy Predjamski grad - zamek wykuty w pionowej skale, oraz Jaskinię Postojną. Bogactwo szaty naciekowej zwaliło nas niemalże z nóg. Jednak cała atmosfera zwiedzania zdecydowanie nam nie odpowiadała. Wejście do jaskini przypomina stację metra. Było tam niesamowicie tłoczno i głośno, a poza tym czekały na nas wagoniki. Na szczęście nie cała podróż odbyła się kolejką. Ale dalej kolejne niemiłe zaskoczenie - zakaz fotografowania. Dopiero na końcu wycieczki po jeszcze jednej podróży wagonikami pozwolono nam robić zdjęcia, ale tam nie było już niestety nic naprawdę fascynującego. Ja postanowiłem zapamiętać z wizyty w jaskini tylko rzeczy pozytywne. Wyjeżdżaliśmy z Postojnej z mieszanymi uczuciami.
Ciepłe klimaty
Postanowiliśmy poprawić sobie humory i pojechać nad Adriatyk. Piran miał być naszym kolejnym przystankiem. Po niedługiej przejażdżce wśród wyżynnych krajobrazów krasowych dotarliśmy w zupełnie inny świat. Roślinność nagle zmieniła zupełnie charakter. Wzgórza porastały cyprysy, a co krok rosły figowce i inne egzotyczne rośliny. Z nieba lał się przeraźliwy żar. Trochę czasu zajęło nam dojście do kempingu, który zaskoczył nas niską ceną i pobliską plażą. Piran okazał się cudownym miejscem. Średniowieczne uliczki sprawiały wrażenie uśpionych, tylko jaszczurki leniwie wygrzewały się na starych murach. My również postanowiliśmy zasmakować błogosławieństw tutejszego słońca. Pławiąc się w wodach Adriatyku planowaliśmy już kolejny etap podróży. Mieliśmy zamiar udać się w góry, zwiedzając przy okazji okolice Škofjej Loki. Miał się tam odbyć jarmark, który się nie odbył, a na kempingu zgubiliśmy strategiczny fragment namiotu. Nie upadając na duchu złapaliśmy stopa do Bledu, tuż na skraju Alp.
Ach te góry
Bled sam w sobie jest miejscem ciekawym, ale nas interesowało jak najszybsze wyjście w góry. Nasza wycieczka w Alpy Julijskie trwała przeszło dwa dni. Za cel obraliśmy zdobycie Triglava. O poranku podjechaliśmy na płaskowyż Pokljuka, z którego rozpoczęliśmy już samodzielne wejście. Tego dnia obserwowaliśmy nie tylko zmienność pięter roślinnych i kras wysokogórski, ale również alpejskie krowy "akrobatki". Tego wyczerpującego dnia przechodząc kilka przełęczy dotarliśmy do schroniska pod południową ścianą Triglava. Wieczór spędziliśmy na podziwianiu widoków. Poranek przywitał nas cudownym słońcem. Trasa okazała się dosyć trudna, lecz bezpieczna. Baliśmy się tylko jednego, że przy wchodzeniu, zastaniemy kolejkę innych turystów. Nie było jednak tak źle. Tuż pod szczytem, na głównej grani zorientowaliśmy się, że jedyny aparat jaki zabraliśmy ze sobą na górę uszkodził się. Widoki ze szczytu Triglava okazały się naprawdę rewelacyjne. Po chwili zachwytu postanowiliśmy opuścić szczyt i towarzyszącą mu atmosferę pikniku. Wybraliśmy inną drogę powrotną. Podczas schodzenia, obserwowaliśmy jak żlebami napływają chmury i momentami widoczność była wręcz fatalna. Górską ciszę przerywały przeraźliwe pokrzykiwania wrończyków. Momentami szlak był trudniejszy, niż droga wejściowa, ale kończył się łagodnym spacerkiem. Tego dnia postanowiliśmy zejść spod szczytu w dolinę. Szlak okazał się łatwy, ale niezwykle żmudny.
Radości i smutki
Kolejny dzień (sobota) upłynął nam na łapaniu "stopa". Udało nam się w sześć godzin przejechać 41 km, złapała nas burza jakich mało a nasz namiot bez zgubionej części okazał się nienajlepszym schronieniem na nadchodzącą noc. Następny dzień okazał się znacznie lepszy na łapanie "stopa". Dojechaliśmy do Lublany, która w naszej podróży okazała się ważnym węzłem komunikacyjnym i przesiedliśmy się po raz ostatni w pociąg. Niestety postanowiliśmy zrezygnować z wizyty w Celje, stolicy regionu słoweńskiego piwowarstwa, co przyjąłem z nieskrywanym niezadowoleniem. Wieczorem dojechaliśmy do Ptuja, jednego z najstarszych miast w kraju. Zakotwiczyliśmy na przyjemnym kempingu, gdzie w cenę pobytu wliczone były masaże i basen. Samo miasto jest dosyć ciekawe, oczarowuje zabytkami architektury i słynie z produkcji wina. Przejeżdżając przez wsie na wschodzie kraju mieliśmy okazję poznać prawdziwą słoweńską gościnność i posmakować domowej roboty specjałów tamtejszej kuchni. Kolejną noc spędziliśmy w polu kukurydzy nieopodal przejścia granicznego z Węgrami. To była nasza ostatnia noc w Słowenii.
Przeczytaj podobne artykuły