Wyprzedaż rewolucji
artykuł czytany
1151
razy
Do Tuxtli, stolicy stanu, przyjeżdżamy rano z Oaxaki. Dworzec autobusowy jest wyraźnie mniejszy niż dworce w centrum kraju. Poza tym usytuowany jest nie na obrzeżach, lecz w śródmieściu. Może zabrakło pieniędzy na wybudowanie wielkiego gmachu na peryferiach? Dla nas to jednak lepiej. Szybko dochodzimy do Zocalo (Rynku). Po drodze mijamy plakat z napisem ,,Niech żyje Meksyk, ale Chiapas niech żyje również". Mieszkańcy tego stanu pragną jak najszerszej autonomii.
Krokodyle w kanionie
W restauracji na Zocalo prosimy o grzanki z dżemem. Ale jest tylko miód i chleb tostowy. Kelner przynosi nam po trzy tosty, ale zapomina o... talerzach. Śniadanie niedobre. Miasto takie sobie. Szybko łapiemy więc colectivo (wieloosobową taksówkę) i jedziemy do pobliskiego Chiapa de Corzo.
W miasteczku rozpoczynają się spływy łodzią motorową kanionem rzeki Grijalva. Ściany malowniczego wąwozu wznoszą się aż na kilometr! Bilet kosztuje 90 pesos (ok. 28 zł), warto jednak odżałować te pieniądze, choć morderczy upał daje się we znaki przez cały czas spływu. Sternik zatrzymuje się w wielu ciekawych miejscach.
Na spłachetku piaszczystego wybrzeża pod skalną ścianą wygrzewają się krokodyle. Zrazu z całkowitym spokojem pozwalają sobie robić zdjęcia z odległości kilku metrów. Potem jeden z czworonogów, zniecierpliwiony, wsuwa się do wody. Drugi otwiera na całą szerokość zębatą paszczę. Natychmiast wykorzystuje to maleńki ptaszek, który wlatuje do środka i rozpoczyna mozolne czyszczenie gadziej jamy ustnej z pasożytów.
My już jednak płyniemy dalej. Na ścianie wąwozu widzimy coś, co przypomina choinkę. To formacja skalna uformowana przez maleńki wodospadzik. Dowcipny sternik kieruje łódź prosto w wodną mgiełkę. Lekko zmoczeni wpływamy kawałek dalej do groty, na ścianie której tubylcy umieścili kapliczkę Marii.
Wracamy na światło dzienne i podziwiamy przelatujące pelikany. Wreszcie wydostajemy się z kanionu i wpływamy na sztuczny zalew. Cumujemy u stop usytuowanej na wysokim brzegu restauracyjki. Sternik ogłasza pięciominutową przerwę. Tubylcy wchodzą na górę i… coś długo nie wracają. No tak, te meksykańskie pięć minut… Wchodzimy za nimi i widzimy, jak tubylcy spokojnie konsumują obiad. Trudno, trzeba się dostosować. Zamawiamy chłodną ,,Coronę" z limonką. W takim upale to balsam dla duszy i dla ciała! Po około 45 minutach wracamy do Chiapa de Corzo.
Klimatyczne San Cristobal
Na brzegu wchodzimy do włoskiej knajpy. Przesyceni meksykańskimi plackami kukurydzianymi, stęskniliśmy się za kuchnią europejską. Zamawiam lasagnę wegetariańską. Bardzo dobra, tyle że porcja dziwnie maleńka jak na 50 pesos (16 zł)… Kelner interesuje się, skąd jesteśmy i dokąd teraz jedziemy. Wyjaśniamy, że z Polski (hasło ,,Juan Pablo Segundo", czyli ,,Jan Paweł II" od razu pomaga Meksykanom skojarzyć nasz kraj), a naszym najbliższym celem jest San Cristobal de Las Casas. Meksykanin chwali wybór: ,,!Ciudad muy agradable!" (,,Bardzo przyjemne miasto!"). Ma całkowitą rację.
Przeczytaj podobne artykuły