Stary człowiek i krokodyle
Geozeta nr 9
artykuł czytany
10367
razy
Podróżując po świecie można spotkać ludzi ciekawszych niż wielu bohaterów literackich. Podczas naszej wyprawy na Jamajkę mieliśmy szczęście spotkać taką właśnie osobę.
Dziewiątego dnia naszej wędrówki po Jamajce, trafiliśmy do niewielkiej mieściny Black River, słynącej z dzikiej, tropikalnej rzeki i jej mieszkańców - krokodyli. Po drodze zastanawialiśmy się co spotka nas na miejscu, albowiem miasto jest wymieniane w wielu przewodnikach turystycznych jako bardzo atrakcyjne. Dotychczas najbardziej rozreklamowane miejsca miały niewiele wspólnego z prawdziwą Jamajką. Jednak po przyjeździe byliśmy mile zaskoczeni. Black River okazało się bowiem typowym jamajskim miasteczkiem, nie zniszczonym przez komercyjną turystykę. Usytuowane nad zatoką Black River i ujściem rzeki o tej samej nazwie, składało się z typowej dla wyspy, zniszczonej zabudowy miejskiej oraz dużego targu z owocami i fantastycznie kolorowymi rybami. Nad samą rzeką rozciągały się biedne, rybackie slumsy. Zainteresowani zabytkami mogli zobaczyć tutaj najstarszy murowany budynek na Jamajce, pochodzący jeszcze z czasów kolonizacji hiszpańskiej oraz zabytkowy kościół. Nam jednak spieszno było do krokodyli...
W porównaniu ze stolicą wyspy - Kingston, cieszącej się złą sławą najbardziej niebezpiecznego miasta obu Ameryk, Black River na pierwszy rzut oka wyglądało całkiem sielsko. Czar początkowego wrażenia prysł jednak, kiedy wstąpiliśmy do napotkanego po drodze hotelu. Szukając noclegu i informacji o cenach zakwaterowania, dowiedzieliśmy się, że zeszłej nocy została okradziona grupa podróżujących Szwedów. Ze ściany hotelowego pokoju wyrwano sejf- sytuacja, jak na Jamajkę, całkiem typowa. Ponieważ ceny w hotelu nie były na naszą kieszeń, postanowiliśmy szukać dalej, licząc na nocleg u tubylców. Szczęście nam sprzyjało i niebawem znaleźliśmy schronienie u starszego małżeństwa. Zamożny jak na miejscowe warunki dom, znajdował się tuż przy plaży odwiedzanej przez krokodyle. Nasz gospodarz pełnił swego czasu funkcję ministra ochrony środowiska. Usłyszawszy o tym, spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem, albowiem zaledwie w ciągu kilku dni mogliśmy się przekonać, że "ochrona środowiska" na wyspie znacznie odbiega od znanych nam norm i standardów.
Popołudnie postanowiliśmy spędzić na przylegającej do domu plaży. Gdy tak marnowaliśmy cenny czas w cieniu rozległej palmy kokosowej, zagadnął nas pracownik gospodarzy. Nie wiem dokładnie na czym polegały jego obowiązki, ani jakie wynagrodzenie za nie otrzymywał, ale szybko spostrzegliśmy, że jak przystało na Jamajczyka, przepracowywać na pewno się nie lubił. Miejscowym zwyczajem, na widok białych turystów, zaczął proponować rejs po rzece krokodyli. Początkowo chcieliśmy jak najszybciej zbyć natręta, ponieważ codziennie mieliśmy przynajmniej dwa tuziny rozmaitych ofert: zakupu środków rozweselających, "promocyjnych" przejazdów, czy też "zdrowej" żywności po cenach dumpingowych. Ostatecznie przekonał nas wizją rejsu niewielką łódką swego przyjaciela, w górę rzeki, do miejsc gdzie nie docierają żadne statki turystyczne. Ponieważ nalegał, postanowiliśmy ruszyć od razu. Spodziewając się wszystkiego, dotarliśmy z naszym przewodnikiem do dzielnicy rybackiej. Był to istny "cud urbanistyczny" - osiedle obskurnych bud z desek i blachy falistej, gdzie tylko w domkach o podwyższonym standardzie jedna ze ścian była murowana. Wszędzie dookoła leżały sterty starych śmieci i ryb (niekoniecznie tych świeżych, prosto z morza). Po uliczkach spacerowały białe, długonogie ptaki - bąkojady, które wydłubywały ze szczelin i zakamarków przeróżne smakołyki... Dzięki przewodnikowi, który sprawnie opędzał nas od gromady zaaferowanych autochtonów, względnie szybko dotarliśmy na miejsce. Bez pukania otworzył drzwi jednej z bud. Weszliśmy do środka i stanęliśmy zaskoczeni. Wnętrze miało rozmiary dwa na trzy metry, w środku panował półmrok. Umeblowanie ograniczało się do dziwnej konstrukcji; prawdopodobnie szafki i łóżka wyścielonego gazetami. Karaluchy wielkości myszy spacerowały majestatycznie po ścianach. Na pryczy siedział czarnoskóry starzec (miał chyba ponad siedemdziesiąt lat), ubrany tylko w znoszone spodnie. Był szczupły, ale na jego muskulaturze można by z powodzeniem studiować anatomię. Widok ten przyćmił wyobrażenie rybaka z mojej ulubionej lektury Ernesta Hemingway'a "Stary człowiek i morze". Dziadek wyciągnął na powitanie żylastą dłoń. Rozmowa potoczyła się wartko. Powiedział nam, że był pierwszym przewodnikiem po rzece, a po chwili ściągnął ze ściany pięknie oprawiony dokument - akt nadania mu tytułu szlacheckiego przez królową brytyjską. Widniał na nim portret z czasów młodości oraz uroczysta formuła poświadczająca, że w roku 1960, bohaterski Jamajczyk uratował życie czterem pasażerom angielskiego statku, który rozbił się u wybrzeży wyspy. Stary człowiek okazał się być wyjątkowo konkretny; za wycieczkę podał rozsądną cenę, którą, na naszą prośbę, zgodził się jeszcze nieco obniżyć. Umówiliśmy się, że wyruszamy następnego dnia rano. Byliśmy zdziwieni, ponieważ dotychczas wszyscy napotkani Jamajczycy za najdrobniejszą przysługę żądali kwoty, która mogła zapewnić ich rodzinom poczciwy byt przynajmniej przez miesiąc. Umówiliśmy się, że wyruszymy następnego dnia rano.
Zjawiliśmy się w slumsach nad rzeką i czekaliśmy w umówionym miejscu. Naszego przewodnika jeszcze nie było. Dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że wypłynął na noc, na połów ryb i wróci najpóźniej za kwadrans. Niestety już wiedzieliśmy, że na Jamajce 15 minut oznacza przynajmniej kilkugodzinne oczekiwanie. Stary człowiek miło nas zaskoczył, gdyż przypłynął bardzo szybko. W ciągu kilku sekund przerobił łódkę z rybackiej na turystyczną, czyli wyrzucił sieci i niewielki połów na brzeg. Zdziwił nas nowoczesny silnik dużej mocy, marki Yamaha. Dziadek zwerbował na przejażdżkę jeszcze jednego pasażera - swojego przyjaciela, równie starego jak on sam. Ledwie zdążyliśmy na dobre odbić od brzegu, kiedy uznał, że pora się zrelaksować. Zapalił skręta z marihuany wielkości małego cygara, zachwalając jednocześnie najlepszą gatunkowo na całej wyspie używkę... Na Jamajce marihuanę palą dokładnie wszyscy, w ilościach znacznie większych niż nasi rodacy papierosy. Wyspa jest pierwszym na świecie krajem, gdzie uprawa i palenie tej rośliny zostały ustawowo zabronione. Jest to najbardziej martwe prawo z jakim kiedykolwiek miałem styczność. Dawno przywykliśmy do tej narodowej pasji wyspiarzy, ale kiedy nasz niewyspany po całonocnej pracy przewodnik odpalił trzeciego z kolei "blunta", zaczęliśmy zdradzać obawy co do losów dalszej wyprawy. W godzinę wypalił taką ilość marihuany, która mogłaby "sponiewierać" połowę hotelu białych turystów. Jednak i tym razem nie zawiedliśmy się na naszym bohaterze - pomimo bacznych obserwacji nie stwierdziliśmy u niego żadnych zmian psychofizycznych!
Gdybyśmy nie siedzieli, już za pierwszym meandrem widok zwaliłby nas z nóg. Przyroda była kompletnie dzika i nietknięta przez działalność człowieka. Aż po szczyty gór Nassau na horyzoncie, gdzie rzeka bierze swój początek, rozciągał się pejzaż niczym z biblijnego opisu stworzenia. Rzeka meandrowała wśród rozległych, niedostępnych bagien. Płynęliśmy powoli, przedzierając się przez połacie lasu mangrowego i trawiastej roślinności bagiennej. Oczarowani widokiem słuchaliśmy przewodnika opowiadającego o rzece. Zapytaliśmy czy można spotkać w niej manaty. Odparł, że dawniej występowały powszechnie, ale teraz należą już do rzadkości. Czasami te sympatyczne ssaki zaplątują się w sieci i giną. "Są bardzo smaczne" - stwierdził dziadek jak prawdziwy znawca. Po chwili poinformował nas, że gatunek chronionych żółwi morskich to także nienajgorsza strawa - ot i mała dygresja a propos ochrony środowiska na Jamajce...
Niebawem łódź skierowała się w wąską odnogę rzeki. Potężne konary drzew mangrowych składały się nad naszymi głowami tworząc żywy tunel. Dookoła panował półmrok przecinany odgłosami niezliczonych gatunków ptaków zamieszkujących ten dziewiczy zakątek. Rzeka była ciepła, głęboka i krystalicznie czysta. Nagle, bez ostrzeżenia, nasz przewodnik zaczął hamować. Bezszelestnie wskazał przed siebie w kierunku brzegu, gdzie wylegiwał się młody, trzymetrowej długości krokodyl. Za moment ogromne cielsko zanurzyło się w wodzie. Przyglądając się płynącemu zwierzęciu prędko pojęliśmy jego strategię; poruszając się zaledwie kilka centymetrów pod powierzchnią, pozostawiał lustro wody zupełnie niezmącone. Byliśmy ciekawi jak często w tych okolicach zdarza się, że krokodyl atakuje człowieka. Okazało się, że na szczęście wypadki takie należą do rzadkości, choć rok temu krokodyl pożarł kobietę robiącą pranie w rzece. Jeszcze niejednokrotnie natrafialiśmy na charakterystyczne siedliska i ślady bytowania tych potężnych gadów.
W krótkim czasie dopłynęliśmy do przełomu. Rzeka gwałtownie zmieniła charakter z meandrującej na prawie górski. Płynęliśmy głęboko wciętym, wapiennym jarem. Po raz pierwszy, od kilku kilometrów, mogliśmy postawić stopy na suchym lądzie. Przewodnik zaproponował chwilę odpoczynku na brzegu, w barze po wiatą. Ku naszemu zdziwieniu przestał nagle palić marihuanę, jednak, aby czasem nie zapowietrzyć płuc, szybko sięgnął po tytoń. Popijając sok, usłyszeliśmy jeszcze historię krokodyla o imieniu Lesly(?), którego zdjęcie wisiało nad barem. Był to największy i najstarszy krokodyl w rzece, na dodatek zupełnie oswojony. Ponoć na życzenie podawał nawet łapę. Niestety nie mieliśmy okazji osobiście poznać stwora, ponieważ zdechł ze starości w zeszłym roku.