Tobago. Na peryferiach Morza Karaibskiego.
artykuł czytany
9869
razy
Województwo Karaibskie
Z przeprowadzonego przeze mnie niedawno na „reprezentatywnej grupie obywateli" badania opinii społecznej wynika, że nazwa „Tobago" nie wywołuje wśród Polaków zbyt dużej ilości skojarzeń. Generalnie wiemy, że to jakiś egzotyczny skrawek lądu, choć zupełnie nie wiadomo, gdzie. Czasem, na dźwięk tego słowa, ludziom przychodzą na myśl wybory Miss Świata, przy czym niektórym dlatego, że kandydatki z Tobago są ich zdaniem najbrzydsze w całym gronie missek, a innym wręcz przeciwnie - dlatego, że tamtejsze dziewczyny są piękne, a jedna nawet kiedyś owe wybory wygrała. Zdarzają się przypadki, gdy ktoś przypomni sobie z lekcji geografii, że Tobago leży obok Trynidadu, z którym tworzy jedno państwo. A zupełnym już wyjątkiem są osoby, które zdają sobie sprawę z tego, że wbrew pozorom dzieje Polski i Tobago miały ze sobą w przeszłości dość znaczący punkt styczny. Mianowicie (podaję za Markiem Arpadem Kowalskim,
www.opcja.pop.pl), od XVI w. aż do rozbiorów Polski, na terenach obecnej Łotwy i Estonii istniało księstwo o dźwięcznej nazwie Kurlandia. Było ono lennem Polski, zależnym od niej i podlegającym jej zwierzchnictwu. W XVII w. władzę w Kurlandii przejął książę Jakub Kettler, który, będąc osobą, która zasmakowała świata i zdobyła we Francji, Anglii i Holandii doświadczenia w zakresie nowoczesnego zarządzania państwem, postanowił poszukać dla swego kraju możliwości handlowych w odległych rejonach świata. Po nabyciu dla Kurlandii terenów leżących obecnie we wschodnioafrykańskiej Gambii, ok. 1650 r. wyruszył na Karaiby. Bynajmniej, nie udał się tam w celach rekreacyjno-wypoczynkowych, a po to, by zdobyć dla swego księstwa jakiś atrakcyjny kawałek wyspiarskiego tortu rozdzielanego w tamtym czasie między ówczesne mocarstwa. Jak zapewne się domyślacie, tym kawałkiem było właśnie Tobago. Ślady obecności Jakuba Kettlera i jego podwładnych na Tobago są widoczne do dzisiaj. Jedna z największych zatok zachodniego wybrzeża wyspy nosi nazwę Great Courland Bay, zaś w leżącym nad tą zatoką Plymouth jest nawet pomnik ku ich czci. Co więcej, jak wynika z treści tablicy informacyjnej stojącej przed tym pomnikiem, jeden z fortów nad dzisiejszą zatoką Mt. Irvine Bay nosił nazwę „Fort Casimir" - „Fort Kazimierz"!
Tak więc, nie wnikając w szczegóły co do tego, czy wyspa była własnością Kurlandii w całości, czy części - a nie jest to do końca pewne - faktem jest, że w XVII w. jedna z najpiękniejszych wysp Morza Karaibskiego została skolonizowana przez księstwo, które wchodziło w skład Rzeczpospolitej! Kto wie - gdyby nie wyjątkowo natrętni sąsiedzi naszego kraju, którzy z niebywałą częstotliwością i upodobaniem przekraczali na siłę nasze granice, wpływając w destrukcyjny sposób na historię Polski, być może dzisiaj na Tobago płaciłoby się złotówkami...
Jazda bez trzymanki
Tobago to niewielka wyspa. W porównaniu z Trynidadem, który jest centrum polityczno-gospodarczym kraju, a zarazem największą wyspą Wschodnich Karaibów, to istny karzeł. Niech nikt jednak nie myśli, że skoro wyspa jest mała, to zjechanie jej wzdłuż i wszerz to pestka. Nic z tych rzeczy. O ile południowa część wyspy leżąca poniżej linii łączącej Scarborough na wschodzie i Buccoo na zachodzie jest w miarę płaska, o tyle tereny znajdujące się powyżej tej linii to prawdziwe wyzwanie dla osób zwiedzających Tobago. Nie chodzi może o to, że jest tam wysoko, bo najwyższe wzniesienie - Pigeon Peak - ma raptem 576 m. n.p.m. Problemem jest to, że wijące się wzdłuż wybrzeża oraz przecinające wnętrze wyspy drogi są tak wąskie, strome, dziurawe i kręte, a na dodatek nie najlepiej oznakowane, że jazda po nich może być niekiedy prawdziwym utrapieniem. Tym bardziej, że w spadku po Brytyjczykach, ruch na jezdni jest lewostronny. Co gorsze, większość samochodów w wypożyczalniach ma automatyczną skrzynię biegów, która, owszem, sprawdza się na autostradach, ale nie drogach przypominających tor kolejki górskiej. Przykładem niech będzie odcinek pomiędzy Speyside i Charlotteville na północy wyspy. Podjazdy i zjazdy są tam czasem tak strome, że albo samochód ledwo daje radę wczołgać się na szczyt, albo trzeba hamować tak mocno, że wewnątrz czuć swąd palonej gumy.
Szkółka niedzielna w Buccoo.
Na Tobago spędziliśmy 14 dni. Mieszkaliśmy w znalezionym w internecie 10-pokojowym hoteliku prowadzonym przez rodzinę z Trynidadu, która po 25 latach spędzonych w Kanadzie osiadła na Tobago, gdzie rozpoczęła swój nowy, hotelarsko-gastronomiczny rozdział życia. „Enchanted Waters", bo tak nazywa się ów przybytek, znajduje się w pobliżu Buccoo (czyt. buku), niewielkiej osady rybackiej otoczonej z jednej strony turkusowymi wodami zatoki Buccoo Bay, a z drugiej strony zielenią jednego z dwóch pól golfowych znajdujących się na Tobago. Co prawda, według przewodnika Lonely Planet po Wschodnich Karaibach, woda w zatoce Buccoo Bay jest zanieczyszczona, no, ale jeśli tak wygląda zanieczyszczona woda, to jako mieszkaniec Trójmiasta zgłaszam postulat, by i woda w Zatoce Gdańskiej była właśnie tak „zanieczyszczona". Tamtejsza plaża ma tą jedną podstawową zaletę, że prawie zawsze jest pusta. Nawet w weekendy, kiedy wiele innych plaż przezywa najazd miejscowych i turystów, tutaj zawsze można znaleźć miejsce tylko i wyłącznie dla siebie.
Jednak i Buccoo ma swój moment w tygodniu, kiedy przybywają tam prawdziwe tłumy. Każdy, kto przybywa do Buccoo w niedzielny wieczór, może wziąć udział w Sunday School. Nie, nie jest to żadna oaza lub inne cykliczne spotkanie grupy wyznaniowej, a impreza, w trakcie której wystawiają się kramy z kreolskim jedzeniem i pamiątkami, w prowadzonym przez barmana-hindusa odbywa się zabawa przy rytmach muzyki soca i calypso, a gwoździem programu jest występ „The Buccooneers" - dwudziestokilkuosobowej grupy grającej na stalowych bębnach zrobionych z beczek po ropie. Tobago jest jednym z głównych ośrodków gry na tych instrumentach. Bardzo dużo miejscowości na wyspie ma swój własny steel band, a co jakiś czas w różnych punktach odbywają się tzw. panyards, czyli spotkania kilku grup, których członkowie ćwiczą wspólnie grę na beczkach. Dźwięk wydobywający się z kilkudziesięciu beczek jest tak wszechogarniający i intensywny, a przy tym rytmiczny, że doprawdy trudno zrezygnować ze słuchania, nawet jeśli po jakimś czasie orientujesz się, że zespół wraca co chwilę do tego samego tematu głównego.
Oaza hedonizmu
O Tobago można w zasadzie powiedzieć, że jest wolne od masowej turystyki. Miejscem, które burzy pod tym względem nieco obraz wyspy jest Crown Point i okolice. To tutaj znajduje się zdecydowana większość dużych kompleksów hotelowych przyjmujących gości przylatujących samolotami czarterowymi. Jest to miejsce całkowicie mdłe i nijakie, pozbawione jakiegokolwiek charakteru. Z dwóch powodów ominąć się go jednak nie da. Po pierwsze ze względów transportowych - jest tam jedyne lotnisko na Tobago oraz zdecydowana większość wypożyczalni samochodów i stacji benzynowych. Po drugie, znajdziecie tam miejsce, które trzeba odwiedzić koniecznie - Pigeon Point. Jest to sporych rozmiarów cypel, opasany przez najbardziej fotogeniczną, moim zdaniem plażę na wyspie. Niestety, przypadła ona do gustu również inwestorom z branży turystycznej, którzy wykupili cały cypel, ogrodzili go i wybudowali na nim hotel Club Pigeon Point. Właściciele kompleksu poszli jeszcze dalej - za wstęp na Pigeon Point pobierają opłatę (12TT$ od osoby) i każą nakładać na rękę specjalną opaskę. Jednym słowem, Dominikana! Opłata nie jest co prawda wysoka, ale jeśli ktoś woli przeznaczyć pieniądze na jakiś inny cel, niż wzbogacanie turystycznych wyjadaczy, niech po prostu przed bramą ośrodka skręci na plażę. Ponieważ jest ona publiczna, nie została ogrodzona i nikt nie może zabronić nam przejścia po niej wzdłuż całego Pigeon Point. Co więcej, po przyjrzeniu się plaży na całej jej długości, informuję Was, że część znajdująca się przed pomostem należącym do klubu (tzw. jetty) jest o niebo lepsza, niż ta, do której ciągną tłumy mieszkańców hotelu i przybyszy spoza niego. Jest tam absolutnie pusto i cicho, a woda jest krystalicznie przejrzysta. Leżysz sobie na drobnym, białym piachu koralowym, patrzysz na przelatujące pelikany, pozwalasz, żeby słońce wygrzało wyrwane z zimowego letargu ciało. Jedyną wadą jest to, że trudno tam pływać - aż do granicy rafy (kilkadziesiąt metrów od brzegu) woda ma najwyżej kilkadziesiąt centymetrów głębokości, więc nadaje się wyłącznie do wylegiwania. Cóż to jednak za wylegiwanie! Sama rozkosz...
W miejscu, w którym wchodzi się na plażę znajdziecie również co najmniej kilka glassbottom boats - łodzi ze szklanym dnem, których właściciele oferują 2-3 godzinne wycieczki na Buccoo reef. Z jednym z nich, Haydenem, mężem dwukrotnie od niego starszej, dość dobrze zakonserwowanej, choć szczerbatej Szwedki Eli, byliśmy umówieni na przewiezienie nas na rafę, lecz na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności nie dotarliśmy tam. Tak więc, jedynie z przewodnika wiem, że jest to sporej długości odcinek rafy koralowej, gdzie można popływać z maską i fajką obserwując toczące się tam życie podwodne. Coś mi się jednak wydaje, że ze względu na ilość ludzi codziennie odwiedzających rafę, życie tam może być dość nijakie i sprowadzać się do stworzonek lubujących się w pokarmie rzucanym przez organizatorów wycieczek.