podróże, wyprawy, relacje
reklama
Maciej Doberstein
zmień font:
Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany 3123 razy
Droga, niby krótka na mapie, wydłużyła się bardzo przez prześliczne góry Windy Mountain. Widok zatkał nawet Olka, który otwarcie przyznawał się wcześniej, że widoczki już go mocno zmanierowały. Z zachodzącym słońcem za plecami musieliśmy znacznie zwolnić, gdyż kr ęta szosa groziła zleceniem w przepaść na ostrych zakrętach. Ca ła drogę jechaliśmy wściekli na siebie: Olek, bo nie wziął aparatu a ja, bo sko ńczy ła się klisza w moim. Niepomny przestróg fachowca, zostawiłem jedn ą rolkę filmu w domu, będąc pewien, ze 60 klatek starczy śmiało na udokumentowanie mojej wędrówki. Filmy skończyły się już w Yellowstone i musiałem kupować na stacji benzynowej za koszmarna kwotę 6 dolarów (za 2 dolary więcej mogłem kupić 4 rolki tego samego filmu, tyle że w Laramie). Ale i ten zakup interwencyjny okazał się niewystarczający, nastawiałem się na kolejne wywalenie cennej waluty w błoto, bo przecież kusiło Cody - spore miasteczko o charakterze westernowym. Rozz łoszczeni i milcz ący wyjechali śmy wreszcie z pó łnocnego szlaku nazwanego imieniem wodza Josepha i pędząc przez Przełęcz Martwego Indianina skierowaliśmy się do Cody, bowiem cienie już były bardzo długie. Wreszcie wjechaliśmy do miasteczka, pierwszym ruchem był zakup kolejnej kliszy, następnie pojechaliśmy na główną ulic ę, zachwalan ą jako Buffalo Bill Scenic Highway. Ulica ta chyba po raz pierwszy w swojej stuletniej historii usłyszała polskie, dosadne i dobitne określenia pod swoim adresem... Tandeta, kicz, ch łam i neony. Oto ca łe 'westernowe' miasteczko. Tekturowa kultura i gwiaździste sztandary, zapchana samochodami ulica, kowboje dzwoniący ostrogami i ubrani w całkiem modne wranglery. Miasteczko zostało założone w 1896 roku, a inwestorzy namówili samego Buffalo Billa do wy łożenia pieniędzy na budowę miasteczka. Od niego te ż otrzymało swoj ą nazwę, prawdziwe bowiem nazwisko Buffalo Billa brzmi William Cody. Głównym budynkiem przy 'scenicznej' (a raczej ‘obscenicznej’) ulicy jest właśnie hotel, będący niegdyś własnością Cody'ego. Dziś nachalnie odnowiony na kolorek różowy nie zasłużył sobie na uwiecznienie moim aparatem. Połaziliśmy pó ł godziny, pstryknęliśmy kilka zdjęć dla przyzwoito ści i ruszyliśmy do domu. Czekało nas 7 godzin ostrej jazdy samochodem. Szybko zapadł zmierzch i nie żałując silnika pędziliśmy przez stepy wprasowuj ąc w asfalt pomniejsze zwierzęta i rozmazując na szybie oślepione reflektorami ćmy. Na szczęście droga była pusta, wiec nie groziły nam kolizje z innymi pojazdami - co najwyżej z pętającymi się po jezdni antylopami, ale jako że to spore zwierzaki, udawało się Olkowi w porę je wymijać.
Do domu dojechaliśmy po 4 nad ranem, pierwsza czynnością była mała kłótnia, kto pierwszy dzwoni po pocztę - cóż, tęsknoty przezwyciężyły sen... Umyci i zmordowani, legliśmy o świcie w łóżkach, choć do godziny 10-tej trzeba było zanieść 4 rolki filmu do wywołania.

Rodeo.

Dzień upłynął pod znakiem rodeo. Wyczytałem o nim przypadkiem w Burger Kingu, zajadając śniadanie przyrządzone przez lepszą kuchtę ode mnie. Olek odstawił mnie na Albany County Fairgrounds punktualnie o 13-tej a sam pojechał załatwiać swoje sprawy. Wstęp kosztował 9 dolarów, postanowiłem więc wytrwać do końca imprezy, tj. 3.5 godziny.
Publiczność dopiero się schodziła, więc znalazłem sobie dość wygodne i ocienione miejsce. Na rudej arenie trwała już rozgrzewka, wyścigi dwóch powozów zaprzęgniętych w kuce - miała to być jedyna konkurencja zaprzęgów podczas tej imprezy. Następna zabawa była przeznaczona dla najmłodszych, ujeżdżanie owiec - przyszli cowboys i cowgirls występowali w zakresie wiekowym od 1 roczku (!) do 5 lat, najwytrwalszy utrzymał się na wełnistym wierzchowcu ok 4 sekund. Nie jest to wcale najgorszy wynik, biorąc pod uwagę dorosłych kowbojów. Największe oklaski zebrał jednak psiak, wyuczony do zaganiania owiec - robił to przezabawnie i znakomicie.
Właściwa impreza zaczęła się o 14-tej od parady sztandarowej występujących (i nie) kowbojów i kowbojek. Sztandarowej... szumna nazwa, 'poważne' sztandary były raptem dwa: flaga narodowa oraz flaga stanowa, kilkadziesiąt pozostałych stanowiły flagi firm sponsorujących Laramie Jubilee Days, w skład której to fiesty wchodziło też niniejsze rodeo. Odmówiono modlitwę, odśpiewano hymn narodowy (nie powiem, wokalistka miała znakomity głos) i zaczęto pierwsze punkty programu. Wpierw przedstawiono miss'ki rodeo oraz stanu Wyoming - panny jędrne, soczyste ale nie wiem czy wszystkie załapałyby się do naszych finałów, gminnych nawet. Nic to, w siodle trzymały się znakomicie i pewnie. Zresztą ich jedynym zajęciem miało być objeżdżanie areny i umilanie ładnym widokiem oczekiwania na następne wydarzenia. Standardy trzymały głównie amerykańskie: piersiaste blondynki o silnych udach. Nie było jednak mowy o żadnej prowokacji - dziewczyny były pozapinane pod szyje i nie pokazywały nawet skrawka ciała oprócz twarzy. Cóż, środkowe stany...
Publiczność już zajęła miejsca całkowicie; rodeo tutaj jest imprezą dla wszystkich, od 1 roku do 100 lat. I to dosłownie; koło mnie rodzinka trzymała kilkumiesięczne maleństwo a parę metrów dalej mocno starsze pokolenie bawiło się mimo wózków i aparatów tlenowych w plecakach. Na oko najstarsi spokojnie przekroczyli 90-tkę, cóż to znaczy wyżynny, stepowy klimat! Przez cały czas pobytu tutaj, na każdym kroku widzę przykłady troski o niepełnosprawnych. Mają oni dostęp do wszelkich możliwych miejsc, nawet głęboko w górach natrafiałem na wychodki przystosowane dla inwalidów na wózkach.
Wróćmy do rodeo. Pierwszą konkurencją było łapanie cielaków, należało konno dopaść cielaka, zeskoczyć, złapać go oburącz i powalić na ziemię. Każdy kowboj miał na to kilkanaście sekund czasu, chodziło zarówno o czas konkurencji jak i o niestresowanie zwierzaków. Zadanie było łatwe, w grę wchodził więc tylko czas stracony na ową czynność. Konkurencją drugą było ujeżdżanie młodych rumaków, a właściwie utrzymanie się na ich grzbietach przez 8 sekund. Po tym czasie (o ile się wytrwało!) trzeba było przeskoczyć na siodło towarzyszącego porządkowego i puścić wierzchowca luzem. Ta konkurencja była już trudniejsza, pechowcy wystrzeliwali w powietrze jak korki szampanów - wszyscy jednak byli nagradzani oklaskami; samo bowiem dosiądnięcie nieujeżdżonego konia było dowodem odwagi, nie wiadomo bowiem jak koń będzie walczyć. Udział brali głównie kowboje z okolicznych stanów, ale znaleźli się dalsi śmiałkowie z Kalifornii i Nowego Jorku. Publiczność (w 90% fachowcy) przyjęli ich śmiechem i żartami (kto widział kowboja z Nowego Jorku? Albo z Kalifornii, o ile nie był Ronaldem Reaganem?) ale jednak sprawiedliwość i uznanie zwyciężyło: Kalifornijczyk okazał się być bardzo dobry, choć nie wygrał konkurencji - zebrał jednak sowite brawa. Nowojorczyk jednak został wykopany przez konia w oka mgnieniu. Zapewne nie przywykł do takich rumaków... powiecie, że łatwo mi się śmiać z perspektywy wygodnego miejsca widza? Być może, ale mam za sobą wakacje w stadninie koni...
Strona:  « poprzednia  1  2  3  4  5  6  7  8  9  [10]  11  następna »

górapowrót