podróże, wyprawy, relacje
reklama
Maciej Doberstein
zmień font:
Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany 3123 razy
W południe jedziemy na małą, 10-ciogodzinna wycieczkę do Fort Collins i do Parku Narodowego Gór Skalistych.

Wycieczka do Parku Gór Skalistych.

Dziś mieliśmy małą wycieczkę do Rocky Mountains National Park (Narodowego Parku Gór Skalistych). Zaczęliśmy od wędrówki po sklepach elektronicznych w poszukiwaniu aparatu fotograficznego (miałem złe przeczucia co do swojego Zenitha). Na żaden się nie zdecydowałem i szkoda, bowiem Zenith tradycyjnie zerwał film. Tym razem na szczęście pod sam koniec błony, wiec zdjęcia może uda się odratować. Pierwsza cześć jazdy (łącznie ok 500 km) minęła pod znakiem potu. Samochód musiał jechać, by można było w nim wytrzymać. Zaczęło się od płaskiej prerii z sinym i zachmurzonym łańcuchem górskim na horyzoncie. Na niektórych szczytach można było dostrzec już stąd ośnieżone kopuły. Powoli na prerii pojawiały się żółtorude pojedyńcze skały i wielkie kamienie, było ich coraz więcej aż do najbliższego miasta.
Na pierwszy ogień poszedł Fort Collins, małe miasteczko w stanie Colorado, ponad 100 km od Laramie. Olek z Dagmarą przyjeżdżają tu czasami zjeść coś smacznego w chińskim bufecie; bagatela - półtorej godziny jazdy samochodem w jedną stronę, ale to już taki urok wielkich odległości. Fort Collins jest nieco ładniejszy od Laramie, ma też ciekawszą 'starówkę'. No i ciekawszy asortyment sklepów. Wszyscy przygotowują się do narodowego święta 4 lipca. Budynki są już udekorowane pasiastymi flagami, w sklepach można kupić narodowe sztandary a wielkie markety szykują oferty okazyjnych wyprzedaży. Po drodze mijaliśmy pociąg towarowy, dość krotki - skład wagonów miał może zaledwie z 500m, podobno typowy zestaw przekracza kilometr. Podczas jazdy próbowałem zrobić nieco zdjęć, ale Olek poradził bym się wstrzymał nieco, na pewno będą ciekawsze widoki. I miał racje... Krajobraz jest tu bardzo zmienny, Po wyjeździe z Ft.Collins droga wiodła nas przez wąwozy - właściwie cały czas można było fotografować choćby przerytą dynamitem przez skały autostradę. Barwy skał różne, od typowej szarości do rdzawych odcieni znanych z amerykańskich widokówek. Wjeżdżaliśmy coraz wyżej, powietrze ochładzało się stopniowo i pozwalało oddychać - coraz bliżej nas był tez masyw łańcucha gór, które chcieliśmy pobieżnie zwiedzić tego popołudnia. Wjazd do parku narodowego kosztuje bodaj $6.oo, ale olkowa karta turystyczna Golden Eagle otwierała przed nami wszelkie parki narodowe za darmo.
Wjechaliśmy przez Estes Park, gdyby nie budka rangera nie odczułoby się zmiany: droga wyglądała tak samo jak w innych miejscach - szeroka i wygodna, za to bardziej kręta. Wybraliśmy dłuższa nieco trasę Trail Ridge Road biegnącą grzbietem górskim. Cały czas wjeżdżaliśmy coraz wyżej, odczuwalne było to przez zmianę ciśnienia. Na wyższych odcinkach często robiliśmy krótkie postoje gwoli pooglądania widoczków, tak wysoko nawet niewielki spacer kończył się zadyszką, choć nachylenie góry było raczej łagodne. W najwyższym punkcie trasy osiągnęliśmy wysokość ok 3.800 metrów npm, to prawie 2x wyżej niż Giewont. Tu i ówdzie mijaliśmy jęzory brudnego śniegu, niektórzy turyści próbowali się w nim bawić. Prawie cały czas napotykaliśmy samochody, wszędzie sporo zwiedzających choć tłok o wiele mniejszy niż na szlakach tatrzańskich. Gdyby porównać (co nieuchronne) ów odcinek Gór Skalistych z naszymi Tatrami, to te drugie są znacznie mniejsze i wręcz drobniejsze za to bardziej strzeliste i jakby lżejsze. Tutejsze góry są ogromne i zarazem masywne, ofertą bardziej też nastawione są na wygodę turystów. Niektóre tereny przy szosie były całkowicie dostępne, nieliczne jednak (zwłaszcza tundrowe) pod ścisłą ochroną. Generalnie jednak można było wejść gdziekolwiek się chciało a wystarczyło niewielkie oddalenie od asfaltu, by w martwej ciszy słyszeć własny krotki oddech i kołatanie serca. Pętało się tez nieco zwierzaków, spróbowałem zrobić zdjęcie prawie oswojonemu chipmunkowi, nie bał się zupełnie choć wziąć do ręki pozwolić się nie dal. Chipmunk podobny jest do naszej wiewiórki, tylko mniejszy, o beżowo-szarawym futerku i ze znacznie krótszym ogonkiem.
Zjeżdżając już ze szczytu Fall River Pass (ponad 12.000 stop wysokości) zatrzymaliśmy się na moment przy Continental Divide, działu wodnego dwóch basenów: atlantyckiego i Pacyfiku. Nieco dalej zatrzymaliśmy się przy Coyote Valley Trail (Szlak Doliny Kojotów) nad wypływającą stad rzeka Colorado. Kojota nie widzieliśmy żadnego, natomiast od groma było bezczelnych jeleni (Bull Elk), nieco podobnych do reniferów. Zupełnie nie bały się oblegających je turystów; ba, średnio na znudzonego jednego jelenia przypadały 3-4 samochody z zagapionymi zwiedzającymi. Z parku wyjeżdżaliśmy już o zmierzchu, Olek wybrał powrotna trasę nieco okrężną, ale też malowniczą - zaczęło się od przejazdu brzegiem dwóch dużych jezior, widok na drugi brzeg z piętrzącymi się zwałami potężnych gór oświetlanych na różowo zachodzącym słońcem był zachwycający, niestety - było już za ciemno, by robić zdjęcia. Obaj tez byliśmy na tyle zmęczeni, że chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do domu. Szosa jednak nie pozwalała nam na znużenie, mimo że na przewodnikach nie była oznaczona jako szlak widokowy to jednak było co oglądać. Monotonnie zrobiło się dopiero po zapadnięciu pełnego zmroku, ponad 100 km jechaliśmy całkowicie sami przez pustkowia oświetlone jedynie księżycem i reflektorami naszego błękitnego plymoutha. Sporadycznie rozbłyskały światła mijanych pojedyńczych samochodów, chwilami jednak byliśmy całkowicie sami na przestrzeni ogarnianej wzrokiem - od horyzontu po horyzont.

Wycieczka do Devils Tower.

I kto by pomyślał, że zobaczę miejsce, którym zainteresowałem się kilkanaście lat temu...
Wyjechaliśmy w południe, w porze największego operowania słońca. Wpierw odwiedziliśmy na chwile prof. Wilamowskiego, który wyregulował luz w kołach naszego plymoutha i tak uspokojony puścił nas dalej. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o bank, a właściwie przyszłość banków: małe pudełko, znane nam jako bankomat ale o pełnej ofercie usług. Nie wychodząc z samochodu można dokonać transferu pomiędzy kontami, sprawdzić stan kont, nie mówię już o wypłacie gotówki. W ogóle tu wszystko opiera się na kartach płatniczych i kredytowych, gotówka jest mile widziana tylko poza granicami miast a i to w groszowych ilościach. Tak więc amerykański bank zatrudnia niewiele osób przy obsłudze bezpośredniej klienta, klient woli pójść do czynnego całą dobę bankomatu niż wystawać w kolejce do miłej pani (tu wszyscy wciąż się uśmiechają i pozdrawiają radosnym 'Hi!' według znanej zasady ‘keep smiling’).
Jak zwykle wpierw zaczęliśmy od równin (w końcu Laramie leży na równinach), szybko skróciliśmy sobie drogę przez niewielki łańcuch Iron Mountains. Góry Żelazne to niewielkie pagórki, gruzowiska rudy żelaza właściwie, porośnięte skąpa roślinnością, głównie trawą i gdzieniegdzie kaktusami. Następnym odcinkiem było kilkadziesiąt mil autostrady międzystanowej, tu już nie działo się nic ciekawego, masa billboardow na trasie, by kierowcy mogli sobie poczytać broniąc się przed zaśnięciem, spora ilość wielkich truckow i nieco motocyklistów, przeważnie na harleyach sporo szybszych od naszej błękitnej torpedy. Właśnie tu widać kult tego pojazdu, Harleye to symbol niepokornej Ameryki. Niestety, jest to już kult otoczony sporym biznesem. Mijaliśmy nawet jakieś lokalne muzea Harleya-Davidsona, ale nie było czasu (i ochoty zresztą tez), by tam zajrzeć. Sama firma podobno wprowadziła reglamentację tych motorów – aby kupić nową maszynę trzeba oddać starą.
Strona:  « poprzednia  1  2  3  [4]  5  6  7  8  9  10  11  następna »

górapowrót