CAMP AMERICA od podszewki
artykuł czytany
14211
razy
Moja przygoda ze Stanami zaczęła się gdy przeczytałem ogłoszenie i postanowiłem wybrać się za wielki ocean w miarę niewielkim kosztem, a właściwie to za friko. Zadzwoniłem pod wskazany numer i podałem swój adres ,a po jakimś czasie dostałem przesyłkę z broszurką informacyjną o rożnych "formach wypoczynku" w USA. Wszystkie formalności załatwiałem z CAMP AMERICA, który jest najzwyklejszym pośrednikiem, i jak wiadomo od zarania dziejów, zarabia na tym wszystkim najwięcej, a nam pozostaje jedynie cieszenie się możliwością bycia w Ameryce. Nadmienić wypada, że Camp America oferuje dla nas rożne formy spędzenia wakacji. Obecnie są trzy możliwości począwszy od tzw "campower" czyli w pewnym stopniu fizoli, którzy pracują w biurze, transporcie, kuchni czy w "maintenance" (coś jakby konserwatorzy powierzchni płaskich). Następnie mamy "consellor" czyli w potocznym mniemaniu wychowawców i opiekunów (to ja), którzy zajmują się dzieciakami na bardzo zróżnicowanych obozach, z których większość należy do ludzi z długimi brodami i w jarmułkach na głowach. Obozów, jak wcześniej wspomniałem jest wiele rodzajów np: prywatne, rodzinne, dzienne, dla dzieciaków specjalnej troski itp. Wreszcie jest coś takiego jak "resort america". W przeciwieństwie do dwóch poprzednich "resort" jest dostępne dla Polaków dopiero od tego roku i nie dotyczy obozu, lecz polega na tym, iż pracuje się w rożnego rodzaju "resort hotels, counrty clubs, yacht clubs, mountain/ski areas, cenference centers etc" na całkiem innych warunkach.
Zabrałem się więc do krystalizowania swojej przyszłości i wypełniłem rożne formularze, opisywałem wcześniejsze dokonania, zainteresowania itp. Uprzednio miałem jeszcze tzw "interview" gdzie, po części w języku angielskim, prowadziłem z przedstawicielem Camp America miłą pogawędkę o sobie, Stanach oraz pewnych formalnościach. Oczywiście wszystko to trochę kosztuje i tak też było w moim przypadku. Co prawda trzeba w to jednak trochę kasy włożyć, by później móc cieszyć się z zarobionych dolarów. Rozmowa [hm... powiedzmy] kwalifikacyjna w porównaniu z całokształtem to znikomy wydatek. Dopiero później trzeba wpłacić pierwszy, a w dalszej kolejności drugi depozyt, który obejmuje gaże dla Camp America, ubezpieczenie, koszty lotniskowe, no i rzecz niemalże najważniejsza tj. VISĘ. W sumie to daje kwotę około 2000 zł. Camp America z racji swego pośrednictwa załatwia formalności związane z przelotami (bezpośrednio nie płaci się za nie), załatwieniem odpowiedniego campu (miejsca gdzie przez okres co najmniej 9 tygodni ewentualny kandydat będzie zmagał się z amerykańskimi przeciwnościami losu), egzekwowaniem ubezpieczenia (w przypadku jakiś nieprzewidzianych wypadków) i VISĘ, bez której nawet nie można myśleć o ewentualnych wojażach po Stanach. Z VISĄ - J1(uprawniającą studentów do pracy) nawet stanie w kolejce w ambasadzie nie trwa dłużej niż 10 minut (dla porównania samemu jest okropnie ciężko - prawie niemożliwe). Zanim wyjechałem cały ten proces trwał kilka miesięcy (5-6). Często zdarza się, iż do końca nie wiadomo gdzie się pojedzie, ale z racji swoich kwalifikacji Camp America zapewnia "guarantee placement status" co oznacza, że na pewno znajdą nam pracę, ale jeszcze nie wiedzą kiedy. Co szczęśliwsi znają miejsca swego pobytu dużo wcześniej jednak w moim przypadku tak nie było. Miałem lecieć do Londynu (taki plan awaryjny), by tam czekać na tzw "placement". Szczęśliwie na kilka dni przed wyjazdem okazało się, że i ja doczekałem się swojego obozu i wyjechałem bezpośrednio na miejsce udręk, rozczarowań, radości, niespodzianek. Krótko mówiąc jechałem kompletnie w ciemno, nie wiedząc czego się tak naprawdę spodziewać. Camp America wyposażył mnie w użyteczną, podręczną księgę o tym co może mnie tam spotkać, czego mi nie wolno, a co wolno, jak się powinienem zachowywać, gdyż w przeciwnym przypadku można się pożegnać ze swym obozem.
Po 55 h podróży (w tym m.in. przelot samolotem, a że wcześniej takowym środkiem lokomocji nie podróżowałem, wywarł na mnie kolosalne wrażenie) dotarłem na miejsce przeznaczenia. Zapowiadało się miło. Tu narazie pośrednictwo CAMP AMERICA się kończy, ale później jeszcze wrócę do tej kwestii. Obozy są najczęściej oddalone od miast średnio o jakąś 1 h jazdy samochodem i znajdują się w środku niczego - wkoło góry, lasy, jezioro i tyle. Co niektórych może cieszyć takie odosobnienie.
Pierwszy tydzień minął mi na szkoleniu kadry, której było około 120 osób (większość wychowawcy głównie z USA, Kanady, Australii, Anglii, Francji, Niemiec, Szwecji, Danii, Norwegii, Polski - 8 szt., Rosji, Czech, Słowacji, Ukrainy, Litwy, Białorusi, Estonii, Węgier, Peru, Kolumbii, Korei). Moim pierwszym zaskoczeniem, pomijając warunki mieszkaniowe, które często pozostawiały dużo do życzenia, była amerykańska zapobiegliwość. Amerykanie mają kompletnego świra jeśli chodzi o jakiekolwiek molestowanie czy to sexualne, fizyczne lub psychiczne. Są bardzo wrażliwi na tym punkcie. Kolejną rzeczą, która mnie zdumiała było to, iż większość Amerykanów jest bardzo sztuczna. Poznając każdego z osobna odniosłem wrażenie, że wszyscy są bardzo mili, uprzejmi oraz zafascynowani nową znajomością. Są nawet skłonni zaprosić gościa do własnego domu po paru minutach znajomości, lecz po jakimś czasie czar pryska i wychodzi nietolerancja, zakłamanie, chamstwo i fałszywość. Dosyć często zdarza się również, że dyskryminują innych - szczególnie jeśli chodzi o ludzi z bloku wschodniego. Hmmm... a wydawałoby się, że są tacy otwarci i przyjaźni. Oczywiście nie wszyscy są tacy nietolerancyjni.
Jako wychowawca miałem pod swoją pieczą 10-latków. Na szczęście nie byłem sam, gdyż każda grupa ma dwóch opiekunów, którzy się nią zajmują. Mile zaskoczyła mnie precyzja z jaką wszystko było zorganizowane. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle im to wychodzi. O każdej porze dnia i nocy doskonale wiedziałem gdzie się powinienem znaleźć i co miałem robić z daną grupą. System obozowy w bardzo dużym stopniu różni się od tego, który spotykamy w Polsce. Każdego dnia wychowawca pracuje z różnymi grupami i prowadzi nietuzinkowe zajęcia, które urozmaicają pobyt zarówno dzieciakom jak i wychowawcom. Każdy z najmłodszych ma możliwość zapisania się na zajęcia, w których chciałby uczestniczyć z myślą nauczenia się czegoś nowego lub polepszenia już kiedyś zdobytych umiejętności.
A można naprawdę wiele np: grać w kosza, siatę, nogę, football amerykański, tennis, baseball, jeździć konno, pływać w pław, na kajakach, na canoe (pewnego typu kanadyjka), na windserfingu, na żaglówkach (mój żywioł), jeździć na nartach wodnych, nurkować, wspinać się po skałach tudzież ścianach specjalnie do tego przystosowanych, łazić po jaskiniach, bawić się w człowieka pająka i chodzić po linach zawieszonych na wys 10m (niesamowite wrażenia,), strzelać z łuku, KBKS'u lub wiatrówek, wędrować po okolicznych górach (Appalachy), ponadto brać udział w pracach ręcznych (malowanie, szkicowanie, wycinanie, itp), oraz w spokoju łowić sobie rybki. To tylko niektóre zajęcia do wyboru, z którymi miałem bliższy kontakt, gdyż je prowadziłem. Oczywiście pozostaje masa innych, których nie sposób tutaj wyliczyć.
Mogę jedynie zapewnić, iż pracując w charakterze wychowawcy miałem całkowity dostęp do tychże wyżej wymieniowych dobrodziejstw, a dzięki temu korzystałem tyle ile dzieciaki, sam czerpiąc ogromną satysfakcję i ucząc się jeździć na nartach wodnych, wspinać po skałkach, pływać na windserfingu tudzież chodzić na zawieszonych 10m nad ziemią linach. Te extremalne sporty przyprawiały mnie czasem o zawrót głowy, szybsze bicie serca i podwyższony poziom adrenaliny. Coś fantastycznego i w dodatku za friko - bo przecież będąc w Polsce słono trzeba by było za to zapłacić.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż