Meksykańska droga
artykuł czytany
6387
razy
Do hotelu trafiliśmy ok. 22, dostaliśmy pokój i zmęczeni poszliśmy spać (w Polsce była już godzina 5 rano).
17 lutego. Mexico City
Następnego dnia pojechaliśmy do polskiej ambasady, żeby zostawić tam kopie naszych paszportów i część pieniędzy. Według wiadomości przeczytanych w internecie Meksyk, a szczególnie Chiapas, miał być miejscem niezbyt bezpiecznym, gdzie co jakiś czas zdarzają się napady na turystów. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to trochę przesadzona opinia, nas przez dwa tygodnie pobytu nie spotkała żadna nieprzyjemność, nie widzieliśmy żadnych kieszonkowców w mieście, nie zostaliśmy okradzeni ani porwani. Może mieliśmy szczęście, ale uważam zostawianie dokumentów i pieniędzy w depozycie w ambasadzie za przesadę (szczególnie, że kosztuje to ok. 20 USD od osoby), wystarczy zachować zwykłe środki ostrożności i nic złego nie powinno się stać. Ambasada mieściła się niedaleko naszego hotelu, przy ul. Cracovia (stacja metra M.A. de Quevedo); konsulat jest zamknięty w piątki.
Na pierwszy ogień w zwiedzaniu miasta poszedł główny plac – Zocalo, przy którym mieści się katedra, Pałac Narodowy z freskami Diego Riviery, a nieopodal znajdują się ruiny po azteckim mieście Tenchontitlan. Na środku placu powiewa dumnie ogromna meksykańska flaga.
Przy wejściu do Pałacu po raz pierwszy mieliśmy okazję odczuć lekką psychozę związaną z bezpieczeństwem w budynkach rządowych. Zarówno przed, jak i w środku pałacu widać policjantów w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią podejrzliwie spoglądających na przechodniów. Paradoksalnie jednak, kontrola przy wejściu nie była zbyt drobiazgowa, wystarczyło powiedzieć, że jesteśmy turystami, dostaliśmy plastikowe identyfikatory w zamian za jeden paszport, zostawiliśmy plecaki i bez problemów zostaliśmy wpuszczeni do środka.
Freski Riviery rzeczywiście robią duże wrażenie, od razu widać też, że malarz zafascynowany był komunizmem i Związkiem Radzieckim. Niestety film Frida wszedł na ekrany kin dopiero po naszym powrocie, tak więc kulisy wielkiego romansu meksykańskiego poznaliśmy później. Z drugiej strony jednak miło było po powrocie obejrzeć w kinie miejsca, w których było się parę tygodni wcześniej.
Kolejnym punktem programu był park Chapultepec (tam spotkaliśmy miejscowych policjantów) oraz znajdujące się nieopodal zoo. To drugie miejsce włączyliśmy do programu na wyraźne żądanie Ani, która potem radośnie biegała po całym ogrodzie, robiąc zdjęcia białym tygrysom, różnego rodzaju małpom i innym zwierzętom. Zresztą przez cały wyjazd Ania pokazywała mi różne lokalne stwory i kazała zapamiętywać ich dziwnie brzmiące nazwy (dzięki temu wiem teraz, jak wygląda np. koati albo aguti ;-)
Wczesnym wieczorem wróciliśmy do hostelu i poszliśmy spać; nie przestawiliśmy się jeszcze na czas meksykański.
Przeczytaj podobne artykuły