Dolina Śmierci, Góra Życia
artykuł czytany
11129
razy
Woda i benzyna
Przyjeżdżamy do San Diego, na południowy kraniec Kalifornii. Jest to miejsce magiczne; brak tu szalonego bałaganu Los Angeles, brak niespokojnych ulic San Francisco, snobizmu Malibu czy nostalgii w Santa Barbara. Czuje się natomiast wolność i spokój. Odpoczynek i sjesta wręcz "wiszą" w powietrzu - tak przynajmniej odbieramy to miejsce. To tylko jedna z "perełek" tego pięknego stanu... stanu, który przewyższa wielkością obszar Polski (ponad 400 tys. km2) i jest trzecim co do wielkości po Alasce i Teksasie. Jego północne krańce sięgają szerokości geograficznej Rzymu, zaś południowe Casablanki. Te uwarunkowania jawią nam krainę o dużym zróżnicowaniu krajobrazu, klimatu, a także nacji. Mieszkańcy mawiają: "Trzęsienia ziemi? Zanieczyszczenie? Korki?... Co z tego, kiedy wokoło jest słonecznie!"
W naszą podróż wyruszamy świtem. Przemykamy jeszcze pustymi autostradami wokół San Diego, by znaleźć się na międzystanowej "piętnastce", którą kierujemy się na północ. Bezbłędnie pracujący samochód oraz jakość drogi sprawia, iż jazda staje się czystą przyjemnością i pozwala relaksować się nawet kierowcy. Szerokim łukiem okrążamy "Miasto Aniołów", które to anioły nie panują nad ruchem ulicznym, powalając by tworzyły się gigantyczne korki, najdłuższe w jakich kiedykolwiek staliśmy i "płakaliśmy". Dalej autostrada przemyka przez Kanion Cajon, który oddziela Góry San Gabriel od Gór San Bernardino. Za nimi, naszym oczom ukazuje się Pustynia Mojave - zupełnie inny klimat i otoczenie. Brak już tej miłej, przynoszącej ulgę, bryzy znad oceanu. Drastycznie spada wilgotność powietrza, podnosi się temperatura. W krajobrazie mniej już zieleni, a co najważniejsze, mniej oznak osadnictwa i działalności człowieka. Jedynie potężna autostrada, zawiewana pyłem przez boczny wiatr, wije się pomiędzy nagimi szczytami. Do dziś w okolicy zachowało się kilka osad, obecnie nazywanych "miastami duchów", gdzie kiedyś spragnieni złota i korzyści biali osadnicy, w znoju i cierpieniu, grzebali w ziemi szukając swego "eldorado".
Nim się orientujemy pozostaje za nami wielkie skrzyżowanie w Barstow, a tym samym ponad 230 mil (1mila - 1,61km). To znak, że zbliżamy się do niewielkiej miejscowości Baker, w której postanawiamy odpocząć przed kolejnym etapem podróży: kilka domów, jeden sklep i... 5 stacji benzynowych. Tutaj tankujemy do pełna, bo pełny bak to podstawa na pustyni. Druga rzecz to woda - dla pewności, by nie było wątpliwości, kupujemy całą "zgrzewkę". Tak wyposażeni wjeżdżamy na stanową drogę nr 127. Przed nami już tylko napis: "Najbliższy serwis - 84 mile"...
Zła Woda i Paleta Artystów
Jazda przez pustynię boczną drogą to niezapomniane przeżycie. Szosa prosta jak struna, na asfalcie smugi przewalającego się po nim pyłu, na horyzoncie niby jezioro - złudzenie optyczne zwane mirażem. W oddali majaczą szczyty, których piękne kolory kuszą oczy i "zmuszają" do użycia aparatu. Co jedną milę budka telefoniczna w skromnej postaci pręta ze słuchawką, na którego czubku natknięto baterię słoneczną i mini antenę ("jesteśmy w kontakcie..."). Co jakiś czas mijamy pędzące z łoskotem wielkie ciężarówki z błyszczącymi "bajerami" w typowym, amerykańskim stylu. W naszym odtwarzaczu brzęczy rock'n'roll w wydaniu Carla Perkinsa. Droga zdaje się nie mieć końca.
Sytuacja zmienia się, jak tylko w Shoshone skręcamy w lewo, kierując się prosto w serce Doliny Śmierci. Nasze podniecenie podróżą wzmaga tabliczka z informacją o następnej stacji benzynowej za 121 mil. Mijamy granicę parku narodowego (od 1994 roku największego w tzw. stanach kontynentalnych, czyli bez Alaski i Hawajów) i zaczynamy piąć się w górę. Droga staje się coraz bardzie nachylona, a samochód coraz częściej redukuje bieg. Żeby dostać się na dno doliny należy wpierw pokonać Przełęcz Salsberry na wysokości 995 m n.p.m. - tam krótki odpoczynek i chwila wytchnienia dla samochodu i dla nas. Na zewnątrz upalnie, suchy wiatr przewala się przez łańcuch górski. Jesteśmy podekscytowani myślą, iż niedługo pokonamy poziom morza i będziemy w najgłębszym "dołku" na półkuli zachodniej. Czas ucieka, więc odpalamy silnik i mkniemy, by ujrzeć upragniony widok doliny.
Szybkość z jaką się poruszamy daje o sobie znać - ciśnienie atmosferyczne podnosi się gwałtownie (1000 m deniwelacji) i wszyscy czujemy je w uszach. Jednak widok, który ukazuje się naszym oczom całkowicie przysłania te dolegliwości. Płaskodenna dolina, o długości około 160 km i szerokości średnio 15 km, wypełniona osadami, otoczona równoległymi łańcuchami górskimi o niebywałych kształtach i kolorach, zachwyciłaby każdego. Widać pasjonującą historię tego miejsca. Wszystko zaczęło się 500 mln lat temu, kiedy powstawały skały budujące otoczenie. W późniejszym okresie, w wyniku ruchów tektonicznych zostały one pofałdowane i przesunięte. Na to nałożyła się działalność wulkaniczna, produkująca miliony ton pyłu. Jeżeli dodamy powstawanie około miliona lat temu wielkich uskoków związanych ze słynnym Uskokiem Św. Andrzeja i procesy sedymentacyjne trwające aż do początków naszej ery, dostajemy pełny obraz tego, co mamy w tej chwili przed oczami. Próbując wszystko poukładać sobie w głowach, podążamy do najniższego punktu w dolinie - BADWATER - znajdującego się 86 m poniżej poziomu mórz i oceanów.
Miejsce przytłacza swoim charakterem - po jednej stronie strome, urwiste ściany skalne, a po drugiej rozległe, płaskie, zabarwione na biało pole po wyschniętym niegdyś słonym zbiorniku. Obecnie ostała się po nim niewielka kałuża, oraz osad, którego miąższość sięga bagatela kilku tysięcy metrów! Temperatura daje się we znaki - jest ponad 100°F (ok. 40°C), jest duszno i bezwietrznie. Czym prędzej wsiadamy do samochodu, pijemy wodę i ruszamy, by przemknąć tzw. "Artists Drive"...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż