Wyprzedaż rewolucji
artykuł czytany
1147
razy
Do San Cristobal udaje nam się z Tuxtli złapać autobus w cenie promocyjnej; za jedyne 25 pesos (8 zł). Miasto jest faktycznie piękne, a w dodatku dość chłodne, bo położone na wyżynie. Lokujemy się w schronisku o mało wyrafinowanej nazwie ,,Hostal de Las Casas". Płacimy tylko 70 pesos za noc, czyli zdecydowanie taniej niż na północy. Trochę żałujemy, że w cenie nie ma śniadania. Przestajemy żałować, kiedy schodzimy do kuchni zagrzać wodę na herbatę. Po ścianach biegają setki wielkich karaluchów! Poza tym jednak hostel nie tętni życiem, raczej świeci pustkami. Prowadząca go indiańska rodzina nie mówi po angielsku, a i po hiszpańsku słabo. W Chiapas to norma; większość mieszkańców mówi w jednym z kilkunastu języków Majów, a po hiszpańsku rozumie tylko podstawowe zwroty.
Odwiedzamy Zocalo. Masowo i dość nachalnie nagabują nas indiańskie handlarki. Od Rynku biegnie deptak - ulica 20 Listopada. Wchodzimy nań i zaglądamy do ,,ekologicznej" ciastkarni - piekarni. Dwoje dzieci prosi, żeby kupić im po bułce. Kupujemy. Na ulicy wychudzony pies prosi o kąsek. Otrzymuje. Widać, że miasto nie jest zamożne. Jednak jest też turystyczne i dużo się w nim dzieje. Na deptaku sporo zachodnich, plecakowych obieżyświatów. W knajpce ,,Revolution" koncertują rastafariańscy muzycy, potrząsając dreadami.
Wracamy na naszą ulicę i wchodzimy do klimatycznej knajpki ,,Gato Gordo". Jest karta wegetariańska! Menu dnia za jedyne 25 pesos obejmuje zupę z soczewicy i faszerowaną cukinię. Pyszności. Wracamy do schroniska. Ledwie tam wchodzimy, gdy rozlega się huk. Wraz z indiańską rodziną wybiegamy przed dom. We frontowej ścianie tkwi duży samochód. Wjechał z takim rozpędem, że bez problemu pokonał bardzo wysoki (typowy dla Meksyku) krawężnik, wywalił drzwi i wgniótł ścianę. Akurat w tym miejscu, gdzie chwilę wcześniej staliśmy!
W pogańskiej świątyni
Idziemy spać. Okazuje się, że choć rezerwowaliśmy pokój na pięć osób, dostaliśmy dwa łóżka pojedyncze i jedno podwójne. W dodatku w podwójnym wypadają deski. Ale, że śpię dzięki temu pomiędzy dwiema pięknymi kobietami, to nie narzekam. Następnego dnia rano idziemy na Zocalo. "Lonely Planet" informuje, że między 8.00 a 9.00 przed kioskiem na Rynku stoi z parasolką pani Mercedes, mieszkanka pobliskiej, indiańskiej wioski. Zna angielski i organizuje toury po okolicy. Faktycznie, widzimy niewiastę z parasolką. Kobieta w mieszaninie hiszpańskiego i angielskiego tłumaczy, że nie jest Mercedes, tylko jej sąsiadką. Mercedes zachorowała, a ona ją zastępuje. Inkasuje pieniądze i zapewnia, że za pół godziny przyjedzie anglojęzyczny przewodnik.
Po pół godzinie na Zocalo istotnie zajeżdża busik. Do środka oprócz nas wsiada jeszcze kilkoro Białych i paru Meksykanów. Jedziemy do Chamuli, która na pierwszy rzut oka wydaje się zwyczajną wioską. Wychodzimy na gruntową drogę. Mijają nas kobiety w barwnych strojach. Potem grupa mężczyzn w czarnych kożuchach z owczej wełny. To przywódcy religijni.
Majowie spoglądają na nas nieufnie. Przewodnik uprzedza, że nie wolno ich fotografować. Pokazuje nam tradycyjne domki tubylców z drewna i z gliny. Przy drodze stoi przybrany zielenią krzyż. Przewodnik tłumaczy, że nie jest to bynajmniej chrześcijański, lecz pogański, przedkolumbijski jeszcze symbol Majów.
W centrum wsi znajduje się kościół pw. św. Jana, a przed nim rozciąga targowisko. Świątynia formalnie jest katolicka. Nad drzwiami napisano nawet ,,Niech żyje święty Jan!" Wchodzimy do środka i przeżywamy szok. Podłoga pokryta jest igliwiem. Płoną setki świec. Po bokach stoją figury ,,świętych"; przewodnik tłumaczy, że to faktycznie bóstwa pogańskie. W świątyni składa się ofiary z kurczaków.
Przeczytaj podobne artykuły