Wakacje z couchsurfingiem. USA i Kanada w 70 dni.
artykuł czytany
1745
razy
Następnego dnia kontynuujemy zwiedzanie Los Angeles. Spacerujemy po tutejszym city, po raz kolejny udajemy się do Hollywood i zaliczamy wybrane bezpłatne atrakcje w dzielnicy muzeów. Nasyceni widokami drugiej aglomeracji USA pragniemy spokoju. Jedziemy do Parku Narodowego Sequoia, gdzie spacerujemy wśród skupisk największych drzew świata. Najstarsze mamutowce liczą blisko 3 tys. lat i spotkać je można także w pobliskim Parku Narodowym Yosemite. Kiedyś gęsto porastały zachodnie tereny Ameryki Północnej, ale w wyniku zmian klimatycznych i działalności człowieka pozostały jedynie na kilku stanowiskach w Sierra Nevada. Tutejsze parki narodowe leżą w najdzikszym rejonie Kalifornii. Na obrzeżu Sequoia NP położony jest najwyższy szczyt kontynentalnej części USA (z wyłączeniem Alaski) Mount Whitney 4418 m n.p.m. Nasyciwszy się widokiem ogromnych drzew udajemy się do Parku Narodowego „Yosemite”, gdzie podziwiamy w blasku księżyca jego pionowe skały. Zatrzymujemy się na kempingu. W nocy koło naszego samochodu maszerują kojoty, nic nie robiąc sobie z naszej obecności. Zdajemy sobie sprawę, że z pewnością, od czasu do czasu, zaglądają tu również niedźwiedzie. Ku naszemu przerażeniu uświadamiamy sobie, że nasz samochód pełny jest różnorakiej żywności, a w tym, dopiero co kupionego, pieczonego kurczaka, którego smakowity zapach unosi się w całym samochodzie. Całą noc zastanawiamy się, czy ubezpieczenie pokrywa ewentualne zniszczenia. Noc na szczęście mija bez niespodzianek. Rankiem oglądamy w Visitor Center film, który pokazuje, co misie potrafią zrobić z zaparkowanymi samochodami. Rocznie niszczą ich około 100 i to nie tylko gdzieś na obrzeżach parku. Niewiele trzeba, by do takiego zdarzenia doszło, wystarczą opakowania po żywności, pozostawione w samochodzie, do których miś będzie chciał się dostać. Dlatego na kempingach zamontowano specjalne metalowe skrzynie na żywność oraz kosze na śmiecie tak skonstruowane, by misie nie mogły się do nich dostać. Yosemite jest dla Amerykanów bardzo popularnym celem wycieczek. Wszędzie widać tłumy ludzi. Nie tego oczekiwaliśmy w tym miejscu. Wieczorem tego samego dnia, wyruszamy się w dalszą trasę. Przyjeżdżając do Yosemite musimy pamiętać, że w parku nie ma stacji benzynowych. Przed przyjazdem najlepiej zatankować bak do pełna. Przez brak benzyny cofamy się tą samą trasą i kierujemy się w stronę północnego wybrzeża Kalifornii. San Francisco wydaje się nieco senne, ale takie klimaty nam odpowiadają. Przejeżdżamy sławnymi z filmowych pościgów, niemal pionowymi ulicami, przemierzamy uliczki Golden Gate Park, w którym pod koniec lat 60 odbył się pierwszy zlot hipisów. Miasto nadal korzysta ze swojej legendy, przyciągając młodych ludzi z całego świata. Dopisuje nam słoneczna pogoda, co tutaj nie często się zdarza. Most Golden Gate zostawiamy sobie na koniec i to jest nasz błąd. Kiedy wreszcie postanawiamy zobaczyć sławny symbol miasta, mgła znad oceanu zakrywa go niemal w całości. Ciepło ulatnia się, a porywisty, zimny wiatr zniechęca do dalszego zwiedzania. San Francisco słusznie nazywane jest miastem mgły, często docierającej do dzielnic nadbrzeżnych. Jedziemy w stronę Parku Narodowego Redwood. Następnego dnia przez kilka godzin odpoczywamy na jednej z dzikich plaż parku i kierujemy się w stronę Seattle. Tam spośród kilku oferowanych miejsc w ramach couchsurfingu wybieramy nocleg u Lindy. Z Seattle mieliśmy sporo pozytywnych skojarzeń. Dla mnie ważna była muzyka lat 90., a Edyta kojarzyła miasto z filmem „Bezsenność w Seattle”. Ten pozytywny obraz szybko prysnął. Miasto, mówiąc delikatnie, nie zachwyca. Największymi atrakcjami turystycznymi są tu targ warzywny, na którym przygrywają grajkowie i specjalna przepławka na tamie dla ryb. Centrum miasta tworzą nieciekawe budowle wymieszane z nielicznymi wieżowcami. U Lindy poznajemy Agnieszkę, która studiując medycynę w Polsce, odrabia staż w szpitalu w Seattle. Agnieszka jest Polką z pochodzenia i mieszka wraz z rodzicami w Richmond pod Vancouver. Dzięki niej mamy zapewnione lokum w Kanadzie. Zanim tam dotrzemy, marnujemy 1,5 godziny na granicy z powodu gigantycznej kolejki samochodów. Rodzice Agnieszki przyjmują nas po królewsku. Następnego dnia zwiedzamy razem Richmond i samodzielnie udajemy się do Vancouver. Zawsze chciałem tu przyjechać wyobrażając sobie jego bajeczne położenie. Tyle przecież można na ten temat przeczytać w przewodnikach czy różnych relacjach z podróży. Rzeczywistość zweryfikowała te wyobrażenia. Owszem, miasto otaczają wzniesienia, ale ani nie są tak zachwycające jak się je opisuje, ani miasto nie ma w sobie nic oryginalnego. Znacznie ciekawsze i ładniejsze jest Toronto lub Montreal. W Vancouver mamy przygodę z samochodem. Na parkingu jednego z punktów widokowych, zatrzaskujemy jedyne klucze w stacyjce samochodu. Dzwonimy do ubezpieczyciela i po godzinie zjawia się fachowiec, któremu otworzenie naszego Chevroleta przy pomocy metalowej sztabki zajmuje 3 sekundy. Na własne oczy przekonujemy się w jaki sposób działają złodzieje samochodów. Jest późno, ale postanawiamy wstąpić do znanej z zimowej olimpiady miejscowości - Whistler. Nie jest to dobra decyzja. Wyruszamy po zmroku i w deszczu, co 100 km trasę przez górzyste pustkowia czyni udręką. Po krótkim pobycie w Whistler, wracamy do Vancouver, kierując się w stronę Calgary i Parku Narodowego Banf. Po dwóch godzinach, obawiając się niedotrzymania terminu zwrotu samochodu, zawracamy w stronę najbliższego przejścia granicznego. Późno w nocy przekraczamy pustą granicę. Dojeżdżamy do autostrady i jesteśmy zmuszeni spędzić noc w samochodzie na najbliższej ‘rest area’. Rankiem przebijamy się w deszczu przez stany Idaho i Montana zatrzymując się na dłuższą przerwę w spokojnym miasteczku Livingston. Stamtąd wyruszamy do Parku Narodowego Yellowstone, w którym spędzamy cały dzień. Jest to wystarczający czas, by pobieżnie zapoznać się z największymi atrakcjami parku: gorącymi źródłami, gejzerami, często widocznymi dzikimi zwierzętami, w tym wszędobylskimi bizonami. Przypominam sobie rozmowę, z Polakiem mieszkającym od 20 lat w Chicago, jaką odbyłem w samolocie z Rzeszowa do Nowego Jorku. Ów Polak przemierzył większość parków narodowych USA i odradzał nam zwiedzanie Yellowstone twierdząc, że park jest przereklamowany. Mylił się. Park jest fantastyczny. Do tego piękna słoneczna pogoda, spotęgowała nasze pozytywne wrażenia. Z parku wyjeżdżamy wieczorem, by jak najszybciej dostać się do autostrady. Nie mamy dużo paliwa, ale trasa nr 212 wydaje się krótka na mapce przewodnika. Po drodze sporadycznie mijamy samochody, uświadamiając sobie, że jest to raczej rzadko uczęszczany szlak. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej pokonując setki zakrętów. Jak to często dzieje się ze skrótami, ten okazuje się nad wyraz długi. Paliwa jest coraz mniej, a my w żółwim tempie pokonujemy kolejne niebezpieczne zakręty. W pewnym momencie spostrzegam w blasku reflektorów białe zbocza. Czy to śnieg? Nie, to z pewnością biały piasek, twierdzi Edyta. Wysiada, by się upewnić. Nie wierzymy własnym oczom. Wokół śnieg i lód. Obawiamy się, że wpadniemy w poślizg i znikniemy w jakiejś przepastnej dolinie. Edyta sprawdza drogę. Raczej nie jest ślisko. Powoli zaczynamy zjeżdżać w dół. Mija sporo czasu zanim na resztkach paliwa dojeżdżamy do najbliższej stacji. Następnego ranka dowiadujemy się, że trasa, jaką pokonaliśmy, wspina się na wysokość ponad 3300 metrów i jest zamknięta dla ruchu przez większą część roku. Śnieżyce mogą tu wystąpić nawet w środku lata. Podobno to jedna z najpiękniejszych tras widokowych w USA. Przez Wyoming, Montanę i Południową Dakotę docieramy do Rapid City, gdzie w ramach couchsurfingu zatrzymujemy się u Johna i Jami.
Następnego dnia odwiedzamy Mount Rushmore, podziwiając wykute w skale 18 metrowej wysokości głowy 4 prezydentów USA. Stamtąd udajemy się do pobliskiego Parku Narodowego Złych Ziem. Krajobrazy są urzekające. Dla mnie tworzą jedne z najładniejszych pejzaży w tym kraju. Tu też obserwujemy życie na kawałku nieskażonej rolnictwem prerii z setkami biegających piesków preriowych. W Visitor Center kupujemy pamiątki wykonane przez rdzennych Amerykanów i jedziemy w dalszą trasę. Zatrzymujemy się dopiero w Minnesocie w miejscowości Hormony, znanej z największej liczby zamieszkujących stan Amiszów. Mieszkają na swych farmach opodal miasteczka, a w nim pojawiają się jedynie sporadycznie. By zrozumieć jak wygląda ich codzienne życie warto skorzystać ze wskazówek, które uzyskamy w informacji turystycznej. W większości mieszkają w skromnych warunkach nie korzystając z dobrodziejstw cywilizacji. Wiele gospodarstw jest w opłakanym stanie. Udaje nam się dostrzec młodzież w czasie szkolnej przerwy. Dzieci biegają wokół malutkiej szkoły, bawią się i dokazują. Ubrani w charakterystyczne stroje wyglądają jak relikt z zeszłej epoki. Pomimo naszych starań nie pozwalają na robienie zdjęć. Wyruszamy w dalszą trasę, przemierzając malowniczą pagórkowatą okolicę. W jednej z mijanych wiosek, po raz kolejny jako widzowie uczestniczymy w zawodach rodeo. Nad Missisipi docieramy w miejscowości La Crosse, gdzie spędzamy nieco czasu, w miejskim nadrzecznym parku. Wielkie rzeki zawsze wywierały na mnie oszołamiające wrażenie. Będąc nad Mekongiem, Indusem, Gangesem, Nilem, Wołgą, Jangcy czy Jenisejem zawsze doznawałem uczucia wielkiego podziwu dla sił przyrody. Późno w nocy dojeżdżamy do Chicago. Następnego dnia oddajemy Chevroleta, odpoczywamy i żegnamy się z rodziną. Stamtąd, z trzema przesiadkami, docieramy do Nowego Jorku, skąd po kilku dniach zwiedzania powracamy do Rzeszowa.
Informacje praktyczne (lipiec-wrzesień 2010):
Była to najdroższa i najdłuższa z naszych ostatnich podróży. Podzielić ją można na dwie odrębne części: autobusową i samochodową. W trakcie jej trwania zwiedziliśmy najważniejsze miasta północnego-wschodu USA i południowego-wschodu Kanady oraz zachodnie tereny wspomnianych krajów. Podróż trwała 70 dni.
Całość kosztów zamknęła się w kwocie blisko 26 tys. zł. (dwie osoby dorosłe i dziecko). Największa część wydatków to bilety lotnicze kupione w sezonie po 2870 zł. (PLL LOT). Za wylot tydzień wcześniej, Lufthansa oferowała bilety z Rzeszowa za 1830 zł. Opłata za wizę wynosi obecnie 392 zł., ale jest szansa, że już wkrótce jej nie będzie.
Koszty biletów samolotowych oraz wiz dla trzech osób, to wydatek około 10 000 zł.
Kolejka z lotniska J.F. Kennedy’ego (JFK) w Nowym Jorku do stacji metra Howard Beach to koszt 5 dolarów od osoby. Pojedynczy bilet na metro kosztuje 2,25 dolara. Najkorzystniej kupić bilet sieciowy na kilka lub kilkanaście dni. Każdy bilet sieciowy można wykorzystać ponownie, na tej samej stacji po około 20 minutach od jego użycia. Oczywiście nie polecamy takiego rozwiązania, bo jest nielegalne. W Nowym Jorku małe dzieci nie płacą za przejazd metrem.
Wypożyczenie samochodu „Chevrolet Aveo” w firmie Enteprise na 35 dni to koszt 750 dolarów (rezerwacja przez Internet). Łącznie z ubezpieczeniami kwota wzrasta do niecałych 1300 dolarów. Mając odpowiednie ubezpieczenie np. na karcie kredytowej sporo zaoszczędzimy. Warto o tym pomyśleć w Polsce.
Posiadając już wizy, darmowe ubezpieczenie w karcie kredytowej i kupując tańsze bilety lotnicze koszty zmniejszą się o ponad 7 tys. zł.
Karta wstępu do wszystkich parków narodowych na terenie Stanów to koszt 80 dolarów, podczas gdy cena wstępu do pojedynczego parku jest zróżnicowana i wynosi średnio około 20 dolarów. Karta na wszystkie parki jest imienna i czasami bywa porównywana z danymi z paszportu.
Nie mieliśmy GPS-a. Korzystaliśmy z darmowych map, dostępnych w tzw. miejscach odpoczynku ‘rest area’ po przekroczeniu danego stanu.
Noclegi – u 9 osób w ramach couchsurfingu, na kempingach w cenach od 18 do 30 dolarów za noc, u rodziny w Nowym Jorku i Chicago oraz w motelu w Las Vegas. Nocleg w „Tod Motor Motel” przy głównej ulicy Las Vegas kosztował 39 dolarów (cena nie dotyczy weekendu, kiedy koszty noclegu drastycznie idą w górę). Cena obejmowała pobyt w dużym pokoju z klimatyzacją, telewizorem, łazienką. Do dyspozycji był również basen.
W żywność zaopatrywaliśmy się w polskich sklepach w Nowym Jorku i Chicago oraz w dużych sieciach handlowych, wyrabiając w każdej z nich karty stałego klienta. Ceny promocyjne w marketach nie odbiegają znacznie od typowych cen w Polsce. Sklepy z polską żywnością dostępne są w większości dużych miast USA i Kanady.
W Stanach cena benzyny jest bardzo zróżnicowana i waha się od 2, 64 do 3,60 dolarów za galon. Średnia cena benzyny to 2,90 dol. i z reguły nie przekracza 3 dol. Wjeżdżając do Parku Narodowego Yosemite trzeba zatankować pełny bak z powodu braku stacji benzynowych na terenie parku. W samoobsługowej pierwszej stacji po wyjeździe z parku, płaciliśmy rekordową cenę za galon – 3,60 dol.
Samochodem przejechaliśmy prawie 16 tys. km. Koszt benzyny to około 2 tys. zł.
Cena pojedynczego promocyjnego biletu autobusowego linii Megabus:
- Nowy Jork – Waszyngton – 3 dol.,
- Waszyngton – Filadelfia – 1 dol.,
- Filadelfia – Nowy Jork – 5,50 dol.,
- Nowy Jork – Boston – Nowy Jork – 4,50 dol.,
- Nowy Jork – Filadelfia – 3 dol.,
- Filadelfia – Atlantic City – Filadelfia – 2 dol.,
- Filadelfia – Toronto – 5 dol. !!!
- Toronto – Montreal – 20 dol.,
- Montreal – Toronto – 20 dol.,
Razem koszty biletów linii Megabus - za trzy osoby - z doliczoną rezerwacją (za każdy bilet 0,50 dolara) wyniosły około 200 dol. Bilety kupuje się przez Internet. Wydrukowane potwierdzenie zakupu biletów należy przynieść do odprawy. Takie potwierdzenie uprawnia do korzystania z linii Megabus.
Cena rodzinnego biletu (w tym przypadku dla 3 osób) linii Greyhound na trasie Toronto – Chicago – 210 dolarów.
Droga powrotna z Chicago do Nowego Jorku:
- Chicago – Cleveland – 5 dol. (Megabus),
- Cleveland – Pittsburgh – 45 dol. za rodzinny bilet linii Greyhound,
- Pittsburgh – Nowy Jork – 5 dol. (Megabus).
Niski kurs dolara (2,90 zł) sprzyja zakupom odzieży, oryginalnych perfum i sprzętu elektronicznego.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż