Alaska. Wspomnienia z podróży.
artykuł czytany
2345
razy
Przed wieloma laty uczestniczyliśmy w spotkaniu towarzyskim. Była zima, typowa dla naszej części północnego Michigan. Wszystko zawiewał śnieg. W domu było ciepło, przytulnie, wesoło. W pewnym momencie dwu młodych ludzi zaczęło się żegnać. “Dlaczego tak wcześnie wychodzicie” zapytałam. “Jutro lecimy na Alaskę” powiedział jeden z nich. W mojej wyobraźni ożyły sceny z powieści awanturniczych przeczytanych w młodości. I od tamtej pory , od czasu do czasu, powracały marzenia o Alasce. Dopiero po latach od tamtego spotkania, udało się je zrealizować. Bogata we wrażenia podróż na Alaskę choć krótka, okazała się naszą kolejna "podróżą życia".
Na Alaskę wybraliśmy się w maju. Najpierw był lot z Minneapolis (Minnesota) do Vancouver na zachodnim wybrzeżu Kanady. Nasz samolot przyleciał ze znacznym opóźnieniem z powodu burzy śnieżnej (tak, tak!), którą pilot ominął, ale to wydłużyło czas trwania podróży. Przylecieliśmy do Kanady zastając drzwi… zamknięte. Po jakimś czasie pojawili się pracownicy lotniska. Weszliśmy do zupełnie opustoszałego i… bardzo niezwykłego portu lotniczego.
Przechodziliśmy się obok szumiących wodospadów, licznych totemów, gór i rzek. Następnego dnia parę godzin porannych spędziliśmy na spacerach, oglądaniu ciekawej, nowoczesnej architektury, małych zakupach w niedużych butikach gęsto rozmieszczonych przy ulicy Robson. Vancouver jest położone nad morzem i wśród gór. Czy może być bardziej wymarzone miejsce do życia?
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, iż przylecieliśmy do tego miasta 12 maja, dokładnie w kolejną rocznicę śmierci Georga Vancouver`a. Kapitan George Vancouver, Holender z pochodzenia, znany podróżnik i odkrywca spędził w tych okolicach zaledwie jeden dzień ale jego zasługi uznano za tak duże, iż miastu nadano jego imię. I mimo różnych kolei losu i historii, nazwa ta pozostała.
Następnego dnia po dość długich procedurach granicznych, weszliśmy na statek “Spirit”, który był już znowu “terytorium amerykańskim”, a który na kilka dni stał się naszym “domem”. Odbiliśmy od brzegu dopiero po zakończeniu formalności.
Płynęliśmy w cieśninie; po jednej stronie było wybrzeże British Columbii, z drugiej ogromna wyspa Vancouver. British Columbię znamy od strony lądu, odbyliśmy kiedyś podróż samochodem poprzez Gory Skaliste. Wydawały się nam jeszcze piękniejsze niż pasma wznoszące się w Stanach. Teraz płynąc wzdłuż brzegu widzieliśmy te same górskie pasma, ktore wydawały się jeszcze bardziej dziewicze i niedostępne niż wtedy, kiedy przemierzaliśmy samochodem wygodne autostrady British Columbii.
Przed laty odwiedziliśmy też Victorię, znaną z pięknych ogrodów Burcharda. Wyspę kojarzymy z eleganckim miastem, wytwornym hotelem i ogromnym akwarium. Teraz od strony Pacyfiku widzimy dziką, tajemniczą wyspę, a po drugiej stronie łańcuchy górskie stojące majestatycznie, najeżone ostrymi wierzchołkami. W oddali widać było dużą wyspę - Queen Charlotte. Liczne wyspy i wysepki archipelagu, przesuwały sie przed nami jak ruchoma scena teatralna, na której zmieniają sie dekoracje. Mieliśmy przy tym niezwykłe szczęście, bo cały czas były słoneczne dni i błękitne niebo nad głowami. Podobno nie często się to zdarza w tym rejonie. Odbicia gór w morzu, refleksy światła na wodzie, smuga na morzu zaznaczona przez nasz potężny dziesięciopiętrowy statek, od czasu do czasu majestatycznie przelatujące nad nami orły zachwycały nas nieustannie.
Każdego dnia z pokładu wypatrywaliśmy czy nie ma w naszym wielorybów “humbaków” . Kiedyś udało się ostrzec “fontannę”, która świadczyła o ich obecności. “Poszukiwania” różnych rodzajów morskich zwierząt stanowiło ważne codzienne zajęcie i dostarczało dreszczu “odkrywczych” emocji. Michael, “naturalistka” zatrudniona na statku, śledząc każde pojawienie się jakiegoś morskiego stworzenia, ptaka czy kozicy, zawiadamiała nas przez megafon. Wtedy ilość obserwujących na pokładach znacznie wzrastała. Kiedy obwieściła, iż zbliżamy się do rejonu, gdzie mogą pojawić się wieloryby pokład byl pełen. Wieloryby, ogromne ssaki mieszkające w wodach Pacyfiku są fascynujące i wiele o tym by można opowiadać. Ja wspomnę tylko iż przepływają z okolic Alaski aż do Hawajów. Tam samice zostają zapłodnione, wracają do zimnych mórz by potem znów popłynąć na południe, by tam urodzić swoje małe a kiedy te nabiorą sił wracają już z nimi na północ. Odległość jaką pokonują za jednym takim przepłynięciem wynosi około sześć tysięcy kilometrow
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż