El Pico de Orizaba, czyli najwyższy wulkan Meksyku... I o tym jak najłatwiej zostać słynnym polskim himalaistą.
Geozeta nr 11
artykuł czytany
8653
razy
Dojeżdżamy do miasta Orizaba, będącego kolejnym celem naszej półtoramiesięcznej wyprawy, podczas której w jednym państwie poznamy wszystkie klimaty świata i prawie wszystkie formacje roślinne, od lasów równikowych aż po lodowce górskie.
W mieście, przede wszystkim, musimy zorientować się w możliwościach wejścia na słynny wulkan. Jak dotychczas bazuję na artykule z ubiegłorocznego magazynu Góry oraz niedawno wydanej książki - Jak zdobyć najpiękniejsze góry świata, jednak zawarte tam informacje są zbyt ogólne, aby bezpiecznie wspinać się na górę o wysokości 5700 m n.p.m. Jest środek nocy, więc znajdujemy "przytulny" placyk przy kościele, gdzie śpimy przy sprzedawcach hot-dogów czekających aż właściciel przyjedzie, by zwinąć interes. Rano budzimy się cali oboleli od metalowych ławek. Pogoda jest wspaniała, i gdy tylko zaczyna się rozjaśniać z ciemności wyłania się majestatyczny, biały stożek górujący nad okolicą. Miasto powoli budzi się do życia - szybko załatwiamy najpilniejsze sprawy: znajdujemy kantorze, potem sklep. Odnajdujemy też punkt informacji turystycznej - tu zaczynają się przysłowiowe schody. Miła pani mówi tylko po hiszpańsku, dlatego musimy zaczekać na jej koleżankę, która o ile tylko dobrze zrozumieliśmy, mówi po angielsku. Niestety tłumaczka niewiele nam pomaga, ponieważ obydwie kobiety wiedzą o górze dużo mniej niż ja i bez przerwy powtarzają, że powinniśmy wynająć przewodnika, nawet jeśli mamy doświadczenie górskie, ponieważ w tym roku wydarzyło się już wiele wypadków. Zrezygnowany pytam o mapę góry. Zadowolone z siebie kobiety chętnie służą egzemplarzem. Po chwili trzymam białą kartkę z nazwami wsi połączonymi czarnymi liniami (to chyba drogi) oraz narysowaną górą wielkości złotówki z napisem "krater". "Cudownie!" Próbujemy wypytać się o szlaki na szczyt. Ponieważ Piotr i Grzesiek nie mają sprzętu lodowcowego, jedyną szansą jest wejście od strony południowej (Ruta Sur) - po popiołach i skałach wulkanicznych. Meksykanka beztroskim głosem informuje, że w tym roku lodowca nie ma na stoku północnym, za to jest na południowym. Po prostu wspaniale! Za odkrycie przemieszczenia się w ciągu sezonu ogromnej czapy lodowcowej powinienem otrzymać od National Geographic pokaźne stypendium naukowe. Trudno, dziękując za dobre chęci, postanawiamy jakoś radzić sobie sami.
Udajemy się z powrotem na dworzec - decydujemy się na nietypowy szlak. Jedziemy do Coscomatepec. Na miejscu, za 100 peso wynajmujemy samochód. Jest to stare, przerobione Daihatsu, doskonale radzące sobie na górskich serpentynach. Zanim zapada zmrok przybywamy do owianej mgłą wioski. Wysiadamy. Dalej jechać mogą już tylko "poważne" samochody terenowe. Rozbijamy namiot przy budynku niewielkiej szkółki. Naszym oczom ukazuje się skąpany w promieniach zachodzącego słońca El Pico de Orizaba. Po krótkim odpoczynku możemy spokojnie rozejrzeć się po wsi.
Jackal - położony na wysokości 3050 m n. p. m z dala od utartych, turystycznych szlaków. Dostać się tu można tylko samochodem terenowym. Ludność utrzymuje się z prostego rzemiosła, głównie wyrobu drewnianych skrzynek. Nowe słupy świadczą o tym, że elektryczność jest tu najwyżej od roku. Jak w całym Meksyku - nawet w najbardziej zapadłej osadzie znajduje się szkoła i kościółek. Na widok gringos, zbiega się banda umorusanych dzieci z całej wsi. Od tej chwili nie mamy spokoju. Nie możemy nigdzie się ruszyć, ani nawet się załatwić, gdyż groziłoby to utratą spodni. Niezmordowana "szarańcza" ciągnie nas za ubrania i paski od plecaków - ciekawe, czy indiańskie dzieci tak samo przywitały Krzysztofa Kolumba? Mateusz częstuje gromadę ciastkami, niestety jeden z malców wyrywa mu całą torbę i ucieka przed resztą bandy. Gdy atrakcja wieczoru, czyli my - "białasy" nieco się już nudzi, młodzieńcy urządzają wspaniały popis. Najpierw odbywa się gra w piłkę o bardzo brutalnych regułach. Następnie dzieci wybijają, strzelając z procy, kilka szyb w swojej szkole. Zaczynają się bić i obrzucać kamieniami. Jeden roztropny malec załatwia swoją najpilniejszą potrzebę wprost na nogawkę kolegi. Parę kopniaków dostaje się również Bogu ducha winnemu osiołkowi. To są dzieci
? Chwilę później wybieramy się do pobliskich domów zorganizować noclegi i transport do schroniska Piedra Grande. Pomimo trudności w nawiązaniu kontaktu, w końcu ktoś otwiera nam pomieszczenie szkolne, gdzie kompletnie zmęczeni kładziemy się spać.
Rano, podczas pakowania, rozbijam przypadkowo dwa galonowe baniaki z zapasem wody. Picie nie butelkowanej wody grozi tutaj amebą, idę więc do sklepu we wsi. Pomimo przyzwoitego, jak na tak odludne miejsce, zaopatrzenia produktu nie ma. W następnej, oddalonej o dwa kilometry wsi pytam tubylca budującego drewnianą skrzynkę o jakiś sklep, ale najprawdopodobniej mówię ze złym akcentem, bo spogląda na mnie jak na chorego. Podtykam mu pod nos rozmówki polsko - hiszpańskie i pokazuję tienda. Meksykanin zaczyna głośno krzyczeć i po chwili przybiega młody, może 10 letni chłopak i rozszyfrowuje wyraz w jego ojczystym języku. Z przebłyskiem zrozumienia w oku starzec pokazuje drewnianą budę w oddali. W prymitywnej szopie kilka półek szczelnie wypełnia Pepsi... siedem wiosek, dwanaście sklepików, osiemnaście kilometrów po górzystym terenie i ani kropli zdatnej do picia wody. Jak na ironię, w jednym z "centrów handlowych" sprzedawczyni na słowo aqua przyniosła mi z uśmiechem na twarzy całe wiadro wody ze strumienia.
Przeklinając wielkie koncerny gazowanych napojów chłodzących wracam do "naszej" wsi i obozu przy szkole. Tam czekają na mnie koledzy i umówiony kierowca zdradzający lekkie zniecierpliwienie. Stąd udajemy się do schroniska Piedra Grande położonego na wysokości 4260 m n. p. m. Podróżują z nami miejscowi, którym jest po drodze do sąsiedniej wsi. Trasa prowadzi krawędzią urwistego wąwozu. Kierowca jedzie bardzo brawurowo. Przezornie siadam bliżej krawędzi trucka, aby w razie katastrofy móc szybko wyskoczyć. Pod koniec trasy w samochodzie kończy się paliwo, więc dosyć niespodziewanie trafia się jeszcze strome podejście z ciężkimi plecakami. Kierowca i jego kolega koniecznie chcą zanieść nasze bagaże do samego Piedra Grande. Pomimo tego, iż kilkakrotnie zapewniamy ich, że damy sobie radę i tak odprowadzają nas pod drzwi schroniska. Docieramy tam po czterdziestu minutach brodzenia po kostki w wulkanicznym pyle.
Porządny, murowany schron może pomieścić około trzydziestu osób. W rogu sali, jak przystało na Meksyk, stoi w otoczeniu świty plastikowych kwiatów, figurka Matki Boskiej z Gwadelupy. Oprócz nas nie ma tu nikogo. Zaczynam się niepokoić, ponieważ w duchu liczyłem na towarzystwo innych wspinaczy i ewentualne wskazówki dotyczące dalszej drogi na szczyt. Na szczęście, przed wieczorem drogą z Tlachichuca przychodzi wysoki Meksykanin w średnim wieku. Po przywitaniu i grzecznościowych pytaniach o narodowość rozmawiamy o górze. Okazuje się, że był na El Pico już trzykrotnie i nie ma nic przeciwko, byśmy mu towarzyszyli. Poza tym, jest bardzo zmęczony i może dlatego niezbyt rozmowny. Umawiamy się na następny dzień na aklimatyzacyjne wejście pod lodowiec i nasz nowy kolega szybko zapada w zasłużony sen.
Przeczytaj podobne artykuły