Lodowa wędrówka
Geozeta nr 4
artykuł czytany
7568
razy
Wraz z nastaniem wiosny na brzegu fiordu zauważyłam nowe, nieznane mi istoty żywe. Kolorowe, przemieszczały się na dwóch nogach. Są o wiele większe od szarych czworonogów, które do tej pory pojawiały się na brzegu. Nieraz przychodzą całymi stadami. Jedna, wyglądająca na przewodnika stada opowiada coś i pokazuje na mnie palcem. Inne co chwila przykładają do górnej części ciała jakieś czarne przedmioty i wymieniają okrzyki, które wydają się wyrażać entuzjazm.
Dziś nad brzegiem pojawiły się tylko dwie istoty dwunożne. Były tak zajęte sobą, że wątpię, czy zauważyły, jak pięknie lśnię w promieniach słońca. Nagle zaczęły pozbywać się swoich kolorowych powłok. Ruchy, jakie wykonywały nie były mi wcześniej znane, ale spowodowały, że coś drgnęło w moim zlodowaciałym sercu. Byłam przekonana, że ci dwoje chcą być teraz sami i ze nie wypada się im dłużej przyglądać. Mocnym szarpnięciem wyrwałam się ze skalnej pułapki i pożeglowałam w kierunku otwartego morza.
Położone u ujścia fiordu Kangia Ilulissat jest, podobnie jak większość miast grenlandzkich, ważnym ośrodkiem rybackim. Za dnia kolorowe domki rozrzucone na skałach sprawiają wrażenie wymarłych Życie koncentruje się w porcie. Promienie słońca ślizgają się po kadłubach łodzi stłoczonych przy ruchomych pomostach. Rybacy w kolorowych sztormiakach przygotowują przynętę. Zamiast żyłki używają linki kilkumilimetrowej grubości. Haczyki wygięto z solidnego drutu. Ciemne ręce zawieszają na nich tłuściutkie kalmary - ślinka cieknie już na widok przynęty. Zachrypnięte radio wyrzuca z siebie wiązankę grenlandzkich przebojów dyskotekowych, silniki motorówek wydają się porykiwać do taktu. Między pomostami i kutrami pobrzękuje lód.
Jak rozkosznie jest żeglować swobodnie po morskich wodach. Zawarłam pierwsze znajomości z mieszkającymi w wodach zatoki osobnikami żywymi. Olbrzymie wieloryby - tylko trochę mniejsze ode mnie - trącają mnie przyjaźnie ogonami. Codziennie przypływają też szare foczki. Długo pluskają się wokół mnie, a potem odpoczywają na płaskiej, białej powierzchni, jaką jest teraz lewy koniec mojej góry lodowej. Zwierzaki nie są może najmądrzejsze, ale szczerze się polubiłyśmy.
Wydaje się, że za chwilę poznam jakąś nową istotę. Czerwony, wrzecionowaty kształt płynie w moim kierunku od strony kolorowych konstrukcji stojących na brzegu. Zatrzymuje się naprzeciwko baraszkujących na lodzie fok. To nie zwierzę, ale jakaś dziwna konstrukcja. Na jej powierzchni dostrzegam istoty dwunożne. Czyżby nie umiały pływać za pomocą własnych członków? Jeden z osobników trzyma długi, czarny przedmiot. Nagle obłoczek dymu wykwita z jego końca. Z przerażeniem dostrzegam, że najmniejsza z foczek przestała się poruszać. Za chwilę wszystko się powtarza. Po raz drugi, trzeci, kolejny... Po chwili całe stadko leży martwe, a śnieg wokół nabiera różowej barwy. Dlaczego oba gatunki istot żywych, które tak polubiłam, występują przeciwko sobie?
Wrzecionowaty, szary kształt niemal zlewa się z zakurzonym nabrzeżem portu w Ilulissat. Wprawne ręce myśliwego odcinają płetwy, a następnie jednym ruchem rozpruwają foczy brzuch. Już po chwili zgrabne, czerwone kawałki mięsa w niczym nie przypominają ruchliwego zwierzątka, które pluskało się wśród gór lodowych. Ogorzała twarz Eskimosa marszczy się w uśmiechu. Foka to najlepszy obiad, jaki można sobie wymarzyć, a własnoręcznie złowione zwierzę jest świadectwem myśliwskich umiejętności. W lecie łatwo jest stracić postrzeloną fokę, bo z względu na małą ilość tłuszczu łatwo idzie na dno. Ale doświadczonemu łowcy rzadko zdarza się utopić łup i nigdy nie kupuje mrożonych steków w supermarkecie.
Już od wielu dni żegluję swobodnie po wodach wielkiej morskiej zatoki. Kolejne deszcze odrywają od mojej góry lodowej coraz to inne fragmenty, ale ja ciągle tkwię w samym sercu lodowego olbrzyma. Moja góra w niczym nie przypomina już foremnego bloku, jaki oderwał się przed laty od czoła lodowca. Już kilka razy przekoziołkowała wokół własnej osi. Przez pewien czas była solidną piramidą, a potem zamieniła się w wysoką iglicę. Morskie fale nadały szorstkiej niegdyś powierzchni łagodny połysk. Nie zliczę, ile kilometrów przebyłam w mojej wędrówce, ale wiem, że mój czas dobiega końca. Góra, w której tkwię, jest coraz mniejsza. Niedługo dotrę do wybrzeży wielkiej wyspy, którą od wielu lat widzę na horyzoncie. W głębi mojej lodowej duszy czuję, że właśnie tam połączę się na zawsze z morską wodą.