Andy'2005 - W Krainie Kondorów
artykuł czytany
5977
razy
Rano z bazy Plaza de Mulas 4.300 m rozpoczęliśmy zejście doliną Horcones. Po 6,5 godzinach doszedłem do wejścia do Parku Narodowego Aconcagua. Tego samego dnia odebraliśmy depozyty i rozlokowaliśmy się w hoteliku w osadzie Penitentes. Wieczorem w pobliskiej knajpie, wśród roztańczonych Indian, popijaliśmy wino.
Następnego dnia wróciliśmy do Santiago, które powitało nas słońcem i upałem. W ramach zwiedzania Chile pojechałem nad Pacyfik, który szczerze mówiąc rozczarował mnie. Plaża Raniaka polecana przez Chilijczyków jest zatłoczona i pełno na niej śmieci. Krajobraz jest monotonny, pozbawiony dzikich plaż. Odnosi się wrażenie, że każdy skrawek musi być zagospodarowany.
Za to knajpy w Chile, zwłaszcza jedna, w której przypadkowo trafiłem na mistrza tango Sergio Cristi Zelaya i jego uczniów - to jest coś! Pod fachowym okiem mistrza uczniowie poruszają się fantastycznie. Jakby byli tylko do tego stworzeni, płyną po parkiecie w rytm muzyki. Nie można od nich oderwać oczu. Zatańczyłem oczywiście z jedną z "uczennic" - miała około 40 lat, wspaniale się poruszała, choć muszę przyznać, że początek wychodził nam nieporadnie. Jednak z każdym następnym taktem było już lepiej. Przy kolejnej piosence było już naprawdę dobrze. Na koniec usłyszałem pochwałę z ust mistrza, że jak na Gringo to bardzo dobrze tańczę. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo widząc jak tańczyły inne pary, jestem pewien, że pochwała była dana na wyrost.
II. WULKANY EKWADORU - czyli deszczowa stabilizacja.
23.02.2005 rano opuściliśmy hotel Indiana w Santiago de Chile i udaliśmy się na lotnisko. Przelot do Ekwadoru odbywał się trochę "na okrągło" z międzylądowaniem w stolicy Kolumbii Bogocie, po czym liniami Avianca leciałem do stolicy Ekwadoru Quito. Kolumbijski przewoźnik ma tylko jedna zaletę - można przewozić do 64 kg bagażu, natomiast cateringu podczas lotu nie było praktycznie żadnego. Lecąc z Bogaty do Quito nie dostałem nawet łyka wody, nie starczyło dla wszystkich pasażerów
Ecuador to po hiszpańsku równik. Ponieważ kraj leżący w zachodniej części Ameryki Południowej leży po obu stronach równika, prawdopodobnie tak został przez Hiszpanów nazwany.
Wieczorem wylądowaliśmy w Quito. Miasto bardzo mnie przygnębiło. Kontrast pomiędzy Argentyną i Chile a resztą Ameryki Płd jest olbrzymi - i o tym wiedziałem - jednak nie spodziewałem się takiej biedy. Złodziejstwo i rozbój są w Ekwadorze powszechne, z drugiej strony trudno się dziwić, gdy ludziom nie starcza na jedzenie. Zwiedzanie stolicy Ekwadoru zostawiamy na koniec wyprawy, tuż przed powrotem do Warszawy. Tego samego dnia wieczorem pojechaliśmy autobusem do kurortu Banos.
Pierwsze wrażenie z pobytu w Ekwadorze miałem dziwne. Choć nigdy nie byłem w kraju Fidela Castro, to nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że jest tu jak na Kubie. Za dnia lepiej widać okolicę - jak pisałem Banos to takie Zakopane Ekwadoru, tyle że góry wokół miasta porośnięte są dżunglą, a nad nimi i miasteczkiem góruje wielki aktywny wulkan Tungurahua o wysokości 5.016 m. Miasteczko ma swój urok - są tu gorące źródła, jest kilka basenów. Ludzie nie wyglądają na tak bardzo ubogich, ale kontrasty i tak pozostają. Po pierwszej nocy spędzonej w Banos wyprowadzamy się z hotelu, w którym spaliśmy. Właściciel wciąż zakręcał ciepłą wodę, nie mogliśmy się wykąpać i wypucować brudnych górskich mundurków przed kolejnym "łojeniem".
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż