Aucanquilcha cz. I
artykuł czytany
6020
razy
Po sześciu tygodniach wojaży po Argentynie i Chile wróciłem z wyprawy Aucanquilcha 2006. Przeżyłem piękną przygodę w bardzo trudnych warunkach pustyni Atacama i Andów. Jazdę w deszczu, śniegu, gradzie, wyżej niż europejskie szczyty. Przy wietrze zabijającym wszelką nadzieję. Po najgorszych drogach, które dodatkowo strumienie zamieniły w zwały piachu i kamieni. Budziłem się w wśród gejzerów, zasypiałem w otoczeniu wulkanów. Zlany potem gnałem po salarze, by dygotać z zimna podczas śnieżycy kilkadziesiąt kilometrów dalej. Wyprzedzałem TIR'y pędząc ponad 90 km/h i pchałem godzinami rower po rumowiskach. Każdy dzień był niewiadomą, warunki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Poznałem jak cenny jest łyk wody, jak ważny jest każdy oddech na wysokości 5000 m. Wszystko z rowerem i bagażem ważącymi blisko 50 kilogramów, do tego woda, której często trzeba było zabierać ponad 15 litrów. Czy było warto? Ja tego pytania sobie nie zadaję. To niezapomniane chwile, przeżyłem największą przygodę życia. Zdobyłem doświadczenie, które pozwoli przeżyć ich jeszcze więcej. I postanowiłem tam wrócić. Bo to przecież moja góra. Stopień trudności, liczne przygody i chęć zamienienia z kimś choćby kilku słów przekonały mnie, że w następną taką podróż nie powinienem wybierać się samotnie. Zainteresowani? Czytajcie dalej...
Część I: Santiago - Mendoza - Agua Negra - La Serena
Samolot. Dwunasta (?) godzina lotu. W końcu coś interesującego: przelatujemy nad Andami. Z nosem w oknie oglądam wspaniałą panoramę. Nie powiem, robi wrażenie! Pustkowia, zero dróg, zero miejscowości, potężne bloki skalne, ogromne doliny. Nawet patrząc z góry trudno nie czuć respektu. Może tym razem przesadziłem? Eeee nie, przynajmniej będzie co wspominać!
Po kilkunastu godzinach w Santiago, ruszamy autobusem do Mendozy. Tam uzupełniliśmy zaopatrzenie/sprzęt i objadając się lokalnymi specjałami spędziliśmy miłe chwile. W końcu przyszedł czas na rozstanie z grupą wspinaczkową i ruszyłem w samotną wyprawę.
Nigdy wcześniej nie jeździłem z przednimi sakwami. Kierownica latała mi na wszystkie strony. Na początku nie byłem w stanie się do tego przyzwyczaić. Upał, mój pseudotermometr wskazuje 38 stopni. Wiatr na szczęście wiał w plecy. Dzięki temu w szybkim tempie przejechałem zamierzone 120 kilometrów. Gdyby wiało w twarz byłby to bardzo, bardzo długi dzień. Dookoła pustkowie, praktycznie pustynia. A to przecież ta "cywilizowana" część wyprawy...
O kolejnym dniu nie byłoby co napisać (po lewej piach, po prawej piach, droga pośrodku), gdyby nie mały kłopot. Miejscowością, w której chciałem przenocować, a co najważniejsze - uzupełnić zapasy wody, było Talacasto. Problem polegał na tym, że zastałem tam tylko ruiny. A było zaznaczone nawet na mapie 1:4 000 000!!! Do kolejnej miejscowości blisko 50 km, zmierzch już zapadł. Trochę obawiałem się o wodę, całe szczęście, że miałem jak zwykle 3 litry żelaznej rezerwy. Trochę ciążyła, ale bez niej nie ma jazdy. Na tym pustkowiu była to najcenniejsza rzecz. Następnego dnia, już po kilkunastu kilometrach, znajduję strumyk. Na wszelki wypadek wrzucam kilka tabletek do odkażania. Kolejne dwa dni to pierwsze podjazdy, pierwsze przełęcze, ogromna przestrzeń. Spore wrażenie wywarł na mnie znak informujący o stacji benzynowej - za 261 kilometrów! Dopełnieniem scenerii były burze. Wielokrotnie stanowiły znakomity element dopingujący, ich grzmoty przebijały się nawet przez Rammstein'a.
Mobilizowały do krańcowego wysiłku, rezygnacji z odpoczynku, czy gnania na złamanie karku na zjeździe. A pojawiały się tak często, że byłem bardzo zdziwiony, gdy o 16-17 nic mnie nie goniło. Andy nie były gościnne, o nie. Nie mogłem się doczekać podjazdu na Agua Negra. Tuż za posterunkiem granicznym skończył się asfalt, niechybny znak, że zaczyna się prawdziwy podjazd. Szutrowa droga stanowi dodatkowe utrudnienie na i tak niełatwej trasie. Ostatni nocleg przed przełęczą postanowiłem spędzić na 3600 m. - tak się złożyło, że akurat na tej wysokości znajdowało się idealne miejsce na biwak. Spotkałem tam Argentyńczyków, z którymi spędziłem bardzo miły wieczór, dowiadując się wiele o Andach i Argentynie. Wspólnym tematem okazała się książka Wiktora Ostrowskiego "Wyżej niż kondory", która jest chyba biblią andynistów. Niestety przesadziłem z wysokością noclegu. Choć wieczorem czułem się bardzo dobrze, to noc okazała się praktycznie nieprzespana i wstałem z koszmarnym bólem głowy. Być może emocje również się do tego przyczyniły. Przecież następnego dnia miałem ruszyć na jeden z głównych celów wyprawy! Rankiem dolina była porządnie zachmurzona, czekałem na rozwój wypadków. Około dziewiątej chmury się rozstąpiły i zdecydowałem się ruszyć.
Szybkie pakowanie, głowa nie przestała boleć, co niezbyt dobrze wróżyło. Zaskoczony dostrzegłem innego rowerzystę, który właśnie wyłonił się zza zakrętu. Umówiliśmy się, że każdy jedzie własnym tempem, a pierwszy na przełęczy zostawi wiadomość. Tego dnia zdecydowanie nie miałem ochoty na rywalizację. Patrick, bo tak miał na imię, szybko mi odskoczył. Każdy z nas miał samotnie zmierzyć się z wyzwaniem... Nie chciałem forsować tempa, głowa mi nieźle dokuczała. W końcu złapałem rytm i uważnie śledząc wskazania bogatej elektroniki piąłem się w górę. Niestety nawet nowoczesne rozwiązania nie zawsze się sprawdzają. Wyobraźcie sobie moje rozczarowanie gdy pewny tego, że jestem już na prawie 4500 m. dostrzegłem informację, że jestem na 4300.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż