4 x A - Ameryka, Argentyna, Andy, Aconcagua 2008
artykuł czytany
1162
razy
Rano skoro świt zrywamy się i rozległym korytem rzeki idziemy do Casa de Piedra na 3200 m. Susza która tego roku nawiedziła te rejony pozwala zaoszczędzić nam drogi bo rzeka i potoki dają się pokonywać bez omijania ich szerokim łukiem.. Mijamy po drodze kości mułów, nieszczęśnicy skończyli swa karierę pewno łamiąc nogi podczas pokonywania tej trudnej drogi. Nagle niespodziewanie u kresu popołudniowej wędrówki miedzy dwoma górami ukazuje się nam po raz pierwszy - Aconcagua, w blasku zachodzącego słońca stała w pełnym majestacie ośnieżona przy wierzchołku, piękna a zarazem straszna jakby znała swoja wartość i ostrzegała następnych śmiałków przed sobą.
7 dni wcześniej
Tym razem jeszcze po ciemku wychodzimy do bazy. Musimy przeprawić się przez rzekę i to w paru miejscach. Niektórzy w klapkach, niektórzy na bosaka a niektórzy skacząc niby jak zające przeprawiają się może w niegłębokiej ale rwącej i zimnej wodzie. Zaczyna się ostre podejście. Coraz więcej przystanków, żar z nieba, pot leci ciurkiem po plecach, góra, dół, góra, dół, obsuwające się kamienie nie ułatwiają sprawy a do tego wysokość 4000 m, tlenu coraz mniej... Mijający Anglik na pytanie czy daleko do celu, pokazuje następny pagórek mówiąc, "home, sweet home my friend". Rozbijamy obozowisko, jest nas tu 18 Polaków. Spotykamy Michała, który koczuje już tutaj od 2 dni. Zatykam na szczycie namiotu polska flagę, od razu jakoś przyjemniej. Duma nas rozpiera ale będzie jeszcze większa, jak zatkniemy ja na 6963 m. Robimy badania lekarskie, saturacja 85, bicie serca 115, wszystko w normie na tej wysokości.
6 dni wcześniej
Z bazy PA wnosimy trawersem do camp I na 5100 m depozyt w postaci jedzenia i gazu. Droga wiedzie lodowcem pomieszanym z piargami, mnóstwo usypujących się kamieni, uskoków, zamarzniętych szczelin, popękanych lodów na zamarzniętych jeziorkach. Ostatni fragment wiedzie po piargach i na wpół zamarzniętym potoku. Spotykamy Michała, który od wczoraj już się tutaj aklimatyzuje. Słońce smaga po twarzach, że nie idzie wysiedzieć. Każdy za parę tysięcy złotych może pokusić się o zdobywanie Aconcaguy. Odmrożenia i poparzenia są w cenie. Schodzimy z powrotem do bazy. Na dole lekkie krawieckie zabiegi. Magda klei popalony śpiwór a ja ceruję spodnie w kroku.
Następnego dnia zwijamy obozowisko i w gore do camp I. Ta sama droga, idzie się znacznie lepiej, aklimatyzacja działa choć i tak każda czynność wymaga wiele wysiłku, nawet przy założeniu butów człowiek sapie jak lokomotywa. Rozbijamy obóz w camp I. Przychodzi Michał z brzoskwiniami w puszce, smakują nieziemsko.
4 dni wcześniej
Dzień wnoszenia depozytu do camp II. Cały ten himalajski system jest trochę denerwujący, wygodnie tym, co mają szerpów, tragarzy. Po pół godzinie dopada nas zawieja, śnieg sypie jak z wywrotki. Na pewnych odcinkach przydałyby się raki, bo droga wiedzie po lodowym zboczu. Jak na razie najgorszy dzień wyprawy. Chętnie zostawiłoby się depo gdzieś pod kamieniami, ale skoro inni idą, to trzeba zagryźć zęby i do przodu. Inni pewnie myślą podobnie... W końcu w całej tej zadymce dostrzegam namioty obozu drugiego. Nie jest ich za wiele, ale to na pewno tu. Pomagamy Michałowi rozbić namiot, którym wiatr szarpie jak żaglem i natychmiast w dół. Droga powrotna mija szybko, śnieg który napadał amortyzuje kroki, lecz ani na chwile nie rozluźniamy uwagi. Nasz namiot wygląda jakby przebieg po nim Yeti, naszych sąsiadów są podobne, to skutki krótkiej nawałnicy. Padamy w namiotach ale szalejąca tej nocy burz śnieżna nie pozwala za bardzo pospać. Nikt nie mówił ze będzie łatwo...
Następny dzień przeznaczamy na odpoczynek, suszymy ciuchy, buty, pełna regeneracja organizmów, wsypujemy w siebie tony jedzenia. Dziś na zmianę to słonce i żar, to znowu czarne chmury i sypie, jak w kalejdoskopie. Pakujemy resztę gratów i spać, jutro zwijamy obóz i w gore do camp II. Dołącza do nas Rafał z Zawiercia. Wychodzą tez z depo Lucek, Monika, Magda, Adam, Paweł i Gosia, choć całą noc bolał ja ząb, brawo za wole walki. Historia znowu się powtarza, zamieć śnieżna w obozie II. Ledwo rozstawiamy namiot. Pod wieczór dochodzą jeszcze Ilona i Przemek. Udostępniamy im na noc namiot, bo warunki są nie do schodzenia a sami śpimy u Michała. Szarpie namiotami cala noc.
Dzień ataku
Wiatr szarpie namiotem niemiłosiernie, Magda mówi cos o przełożeniu ataku na inny dzień, ale dochodzące z innych namiotów odgłosy szykowania się do wyjścia każą zapomnieć o zmianie planów. Gotujemy wodę na herbatę natopioną wczoraj ze śniegu. Ostatnie sprawdzenie sprzętu i w drogę. Wychodzimy najpóźniej bo o 6.30. Jest ciemno. Włączamy czołówki i oświetlając ścieżkę wydeptana przed chwilą przez naszych kolegów kierujemy się pod Lodowiec Polaków, gdzie dalej trawersem ku obozowi III na 6200 m. Już ta droga zabiera nam dużo sił. Na wysokości 4500 m godzina rozmowy jeżeli chodzi o utratę kalorii porównywalna jest z pół godzinnym joggingiem na poziomie morza, nawet czytanie i spanie powoduje dużą utrat kalorii, nogi zapadają się po kolana w śniegu, wiatr wieje w twarz. Po godzinie mijają nas wracający trzej Amerykanie, jeden z ich kolegów dostał choroby wysokościowej, góra okazała się dla nich niełaskawa. Już o świcie dochodzimy do Białych Skał, skąd już blisko camp III.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż