3 szczyty. 1 człowiek w 1 miesiąc
artykuł czytany
914
razy
Następny dzień to długi marsz przepiękna dolina. Bójne trawy wzdłuż rzeki, a dookoła srogie i kolorowe skały. Są wodospady, uciakające stada Vicunas (rodzina lamy), palące słońce i piasek, żwir i kamienie. Przechodzę tego dnia jakieś 25km. Zmęczone stopy myję w ciepłej choć na wysokości 4500m n.p.m. Aquas Calientes. Niesamowite kontrasty. Wietrzejące skały, żółta trawa, czarne kamienie wulkaniczne. Nie można tego pochłonąć. Następny dzień dochodzę do Basecampu El Arenal na wysokości 5500m n.p.m. Po drodze mijam przełęcz - Portozuelo Negro, skąd po raz pierwszy widać mój cel. Nastawialem się, że jest daleko i wysoko, ale to co zobaczyłem to bylo naprawdę DALEKO i WYSOKO. Jest bardzo ciężko. Idę bardzo wolno. Mam przecież pełny plecak, 5 litrów wody, wszystko ze sobą. Na tej wysokości na Aconcagua chodzi się wahadłowo, ja cały dzień z pełnym plecakiem. Ekspedycje do El Arenal dochodzą normalnie min. w 3 dni z mułami. Ja dochodzę w dwa. Tej nocy przechodzę wewnętrzną walkę. Czy atakować od razu szczyt w nocy, 1500m przewyższenia, 6km drogi, czy też rozpoznać drogę i przenieść obóz wyżej? W nocy nie mogę spać. O 3:30 wstaję, postanawiam postawić wszystko na jedną kartę i atakuję. Od razu mylę drogę, pakuję się w piargo-skałki, myślę o wycofie, ale brnę dalej. Potem kolejna pomyłka. Wchodzę w środku nocy w pola penitentow. Czuję się niepewnie. Rozjaśnia się i dochodzę do miejsca campu 2. Mimo wszystko czas mam dobry. Zakładam raki, jak się okazuje nie potrzebnie do samego wierzchołka. 5 godzin 20 minunt zajmuje mi podejście. Krok za krokiem. Mam wrażenie, że ja to nie ja. Że idzie ktoś inny. Nie myślę ¨dam radę¨, ale „damy radę”. Dojdziemy. Zrób jeszcze kilka kroków. Potem łapię się na myśleniu, że zabraknie mi herbaty dla dwóch osób. To ze zmęczenia. W końcu po 12 dochodzę nas szczyt. Łzy normalnie ciękną mi jak dziecku. Co za wysiłek, co za szczęście. Do samego końca nie byłem pewny czy dam radę. To nie koniec. Szczyt argentyśki jest pół metra niższy od chilijskiego. Nie byłbym sobą gdybym nie wszedł na najwyższy szczyt. I teraz problem. Trzeba zejść na przełęcz między szczytami i wejść na drugi wierzchołek. Grań wspinaczkowa za 3+, ale na wysokości prawie 7 tysięcy metrów to duży problem. Są poręczówki , ale bardzo stare i w ogóle z nich nie korzystam, skała niezwykłe krucha. Skupiam się i uważam na każdy ruch. Drugi szczyt zdobyty, wpisuję się do książki szczytowej. Wracam. Na 5cio metrowej ściance z pod nóg odpada mi kamień wielkości telewizora wprost na szlak od strony chilijskiej. Powiało grozą. Dobrze, że nie było innych ludzi. Zejście ze szczytu wspominam jako potykanie sie o własne nogi i częste odpoczynki. Kiedy docieram do namiotu całe zmęczenie spływa. Daje radę tylko zjeść zupke chińska i resztę czasu leże.
Następny dzień wstaję o 7:00. Wiem, że przedemną bardzo długa droga powrotna. Upojony zdobyciem szczytu idę szybko. Myśle o lomito, coca-coli i idę jeszcze szybciej. Tego dnia idąc 15 godzin przechodzę 57 km aż do drogi. Caluję ją w środku nocy i jeszcze kilka kilometrów i dochodzę do schronu przy drodze. Blaszana buda, w środku można rozpalić kominek. Nogi bolą mnie całą noc, ale o dziwo stopy w dobrym stanie. Rano myśle, że złapę stopa. Spotykam mularzy. Powiedzieli, że jeszcze nie spotkali tu osoby która przyszła do drogi z Arenalu w jeden dzien. Wzywam pomoc SPOTEM, jedyna nadzieja na trasport. Przez 6 godzin przejechał jeden samochód więc nie ma szans na autostop. Po tysiącu różnych gier związanych z rzucaniem kamieniami i rysowaniem na piasku i kilku godzinach patrzenia w pustkę, podjeżdża taksówka. Wszystko dzięki współpracy moich rodziców, mojej dziewczyny Polly i pana Jonsona – kierownika tamtejszej agencji turystycznej. Wracam do Fiambali i pierwsze co zjadam to ogromnego steka...
120 km po piasku, żwirze, kamieniach, 6000 metrach przewyższenia, udało mi sie zdobyć najwyższy wulkan na ziemi i drugi co do wysokości szczyt Ameryki Południowej Ojos Del Saldo. Jako pierwszy polak i jedna z nielicznych osób w ogóle, samotnie bez wsparcia. 4 doby 2h najszybsze do tej pory wejście na szczyt.
10.02.09 - Monte Pissis 6792 m n.p.m.
Monte Pissis to trzeci co do wysokości szczyt Ameryki Południowej. Jego wysokość budzi wiele kontrowersji, bo co badania to inne wskazują dane, raz nawet osiągnął wysokość ponad 7000m n.p.m! Znajduje się głęboko w odludnej części Puna de Atacama. Do basecampu jest jedynie 90 kilometrowa droga dla jeepow. Pissis jest trochę tajemniczą górą. Pierwsze wejście, oczywiście polskie, w 1937 roku. Potem długo nic i następne dopiero w 1994 r!!! Trzeba przyznać ze dziwne jak na tak wysoka górę. Na jej stokach do tej pory przepadło bez wieści czterech wspinaczy (trzech ciał nie odnaleziono) co czyni tę górę stosunkowo bezpieczną. Na Aconcagua przecież co roku ginie kilkanaśćie osób. Ostatni wypadek zdarzył się 25 stycznia...
Od początku z tą wyprawą było coś nie tak. Za szybko tam pojechałem. Nie miałem mapy, współrzędne GPS okazały się zupełnie błędne (pokazywały inny szczyt) i jedyne na czym się opierałem to zdjęcia z zaznaczoną trasą z muzeum we Fiambali. Trzeba iść prawą stroną lodowca i tyle. Umówiłem się z Jonsonem, że w piątek o 15 ma mnie odebrać z Laguna Celeste, jedyne 40km od basecampu. Powód, nie mam kasy żeby ktoś, bo mnie przyjechał do basecampu. Zgadzam się bez wahania. 10 lutego mamy wyjechać. Wsiadam w jeepa. Mamy jechac rano i tego samego dnia mam wejść jeszcze do camp 1 żeby zdąrzyć na czas ze wszystkim. Wyjeżdżamy późno, jadę z jakimiś argentyńczykami, zmieniają się kierowcy, trzeba znów podpisać papiery w żandarmeri. Podróż 5 godzin po wertepach w 4 osoby z tyłu. Koszmar. Moja irytacja sięga granic gdy dojeżdżamy do basecampu zamiast o 12 to o 16:30. Monte Pissis robi wrażenie. Jest przeogromny i położony w jeszcze bardziej bezludnym terenie niż Ojos. Biorę plecak i od razu ruszam do góry. Jest zimno, chmury, nie miałem jeszcze tak kiepskiej pogody. Dosyć szybko dochodze na 5500m n.p.m. (basecamp na 4500m n.p.m.) postanawiam rozbić obóz i atakować w nocy. Nastawiam 2 budziki na trzecia w nocy. Żaden nie zadziałał. Budzę się o 5:40! Panika, nie zdąrze zdobyć szczytu! Szybko się zwijam i ruszam do góry. Mijam po drodze dwójkę niemców, którzy też atakują szczyt. Zostają w tyle. Idzie mi szybko, ale trasa nie przyjemna, cały czas piargami które co dwa kroki się obsuwają. Dochodzę do ostatniego odcinka. Widać już wyraźnie trasę na szczyt. Może jeszcze ze 2 godziny. Idę kamienistym zboczem. Po drodze widzę przymarzniętą do ziemi kolorową chustę. Idę dalej. Za 50 metrów widze coś... plecak? śpiwór? czym bardziej się zbliżam tym bardziej próbuję się oszukać, że to nie jest to o czy myślę... Widzę już wyraźnie buty z przypiętymi rakami. niebieska puchowa kurtka. twarz... nawet nie chce jej opisywać. Zrobiło mi sie gorąco. Poczułem nieuzasadniony strach. Przerażenie. Co mam zrobić? Schodzić na dół? Wzywać pomoc? Po chwili dochodzę do siebie. To musi być osoba którą poszukiwali od kilku dni żandarmi. Biorę namiary GPS i postanawiam iść dalej na szczyt. Nic nie zmieni, że zejdę. Ide przed siebie, ale co chwila się oglądam. czy nadal tam jest?... Po 11:00 zdobywam szczyt. Tym razem bez okrzyku radości, łez. Jest smutno. Udało się, ale to do mnie nie dociera. Wiem, że jeszcze muszę tamtędy zejść... W drodze powrotnej spotykam niemca. Widział, że coś leży ,ale myślał, że to plecak. Schodzę jak najszybciej na dół. Na 6200m n.p.m. skracam sobię drogę ostrzejszymi piargami. Znów coś widzę... rękawiczka. Termos. Zwalniam kroku, znów serce zaczyna bić szybciej. Plecak. Dalej nie idę. Odbijam na prawo. Czy można mieć większe ¨szczęscie¨niż napotkać dwa miejsca wypadku na raz? Siada mi psycha. Wszędzie już widzę porozrzucane rzeczy, wystające ręce. Mam dość. Pędze na dół piargami, mijam namiot niemców i jestem już „u siebie”. Odpoczywam trochę , zwijam namiot i lecę do basecampu. Przede mną jeszcze daleka droga, muszę przecież zdąrzyć na miejsce spotkania. W basecampie jestem 16:30 dokładnie 24h po wyruszeniu. Bez dużego pośpiechu, z zaspaniem na atak zdobyłem wysoki szcześciotysięcznik w jeden dzień. Na razie i tak nie dociera do mnie cały sukces. Zmieniam buty i opuszczam Pissis. Tego dnia przechodzę jeszcze ponad 20 kilometrów, idac na przełaj, bez mapy, pięknymi terenami. Ta część chyba najbardziej pozytywnie utkwi mi w pamięci. Wieczorem dochodzę do Laguna Negra, miejsca gdzie brodzą stada flemingów. Rano ostatnie jedzenie, litr wody i ruszam na spotkanie. Do Laguna Celestes dochodzę po 11. Chyba najpięknieszje miejsce na mojej trasie. Przepiękny kolor wody, w tle ośnieżone góry, kolorowe skały i błękitne niebo. Przepieknie. Na samochód czekam jeszcze 3 godziny, bałem się, że nigdy nie przyjedzie. Co za ulga. Teraz wiem, że to już koniec. Jem winogron, przyglądam się stadom uciekających przed samochodem Vicunas, Guanaco i... krowie. Taka łaciata, czarno-biala, coś jej sie pomyliło i na środku pustkowia ucieka galopem przed jeepem...
We Fiambali nie koniec przygód. Kilka godzin w zandarmeri i na komisariacie. Trzeba spisać raport znalezienia zwłok. Narysować w paincie miejsce wypadku. podpisać, opisać, znów podpisać. Potem gazeta i telewizja, wywiady w moim łamanym hiszpańskim. Najpierw o znalezieniu alpinisty, potem o "superhombre" czyli o mnie :), superczłowieku który wbiega na Ojos del Salado w 4 dni i w jeden na Pissis. Tego nie było we Fiambali. Rekord wszechczasów :) Nie chcę przesadzać, ale takie zamieszanie wywołałem. Gratulują mi ludzie, jakieś zdjęcia. Ja marze tylko o jedzeniu. Nic nie jadłem od prawie doby. Zjedzenie steka daje satysfakcje niczym zdobycie szczytu.
Przed wyprawą nie wiedziałem czy w ogóle nadaję się w góry wysokie. Zaryzykowałem i opłaciło się. Marzenia nie są trudne do zrezlizowania. Trzeba po prostu włożyć w nie wiele wysiłku i wyrzeczeń.
Wiem, że było warto.
Pełna relacja i galeria zdjęć znajduje się na oficjalnym blogu wyprawy:
www.uamargentina2009.blogspot.com
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż