Peru'98
Geozeta nr 5
artykuł czytany
2446
razy
W drodze powrotnej, nim wyjechaliśmy z zielonej doliny na pustynię, ciężarówka staje w szczerym polu. Wojskowy mechanik biegnie gdzieś za horyzont po wojskowego kierowcę, który jest w domu na przepustce. Pablito wraz z Octaviem przy pomocy gumowego węża wykradają benzynę z wojskowej beczki wprost do baku ciężarówki. Potem są jeszcze żniwa - cebula, marchew i kilkanaście główek kapusty - biorą wszystko co akurat tu się uprawia. Są zadowoleni. Mają warzywa, benzynę i jeszcze zarobią za przewiezienie spychacza. Potem poważnie pytają czy nie boję się diabłów i duchów. Mówią, że na pustyni żyje wiele diabłów i duchów. Bak, wąż, diabeł - to bywa czasem realne.
Pamiętnik badacza
Czas badań: pierwsza połowa września 1998 roku. Miejsce badań: peruwiańskie miasta - Lima, Arequipa, Pisco. Przedmiot badań: zachowania strażników bankowych w kontakcie z białym turystą. Podmiot badań: strażnik - zwykle ubrany w koszulę khaki z krótkim rękawem, brązowe spodnie zaprasowane w ostry kant, nieco znoszone buty, nienagannie zapastowane i wypolerowane. Czapka z zielonym otokiem jest również koloru brązowego. Na szerokim pasku, przeciągniętym przez szlufki spodni, przymocowana jest kabura z koltem (kaliber nieznany) o dość zużytej rękojeści. Po zewnętrznej stronie kabury w specjalnych szlufkach tkwi sześć naboi (nierzadko kilka szlufek pozostaje pustych). Stosowane metody: przeciągłe spojrzenia. Wyniki: - Reakcja. Biały turysta nawiązuje kontakt wzrokowy ze strażnikiem, co daje dwa rodzaje zachowań: - Reakcja prosta. Biały turysta nie wytrzymuje spojrzenia strażnika i kieruje wzrok w inną stronę. - Reakcja złożona. Biały turysta wytrzymuje spojrzenie strażnika - próba sił trwa dłuższą chwilę - po czym strażnik zwykle (90% badanych przypadków) kiwa uprzejmie głową w geście powitania, często (ok. 50% przypadków) wypowiadając powitalne formuły "dzień dobry"/"dobry wieczór". Uwaga: w omawianym okresie, w miejscu badań stosunek spotkanych osób "nie-białych" do "białych", prowadzący badania szacuje na 95:5. Wnioski: ...
Byłem w Yaunque
Indiańska wieś na wysokość 3800 m n.p.m.. Domy ciągną się po dwóch stronach drogi. Nie widać żadnego hotelu. Nie widać komisariatu policji. Nie widać izby chorych. Jest szkoła - przez okno widać salę - kilka stołów, kilka ławek. Jest sklep. Pewnie odbywa się tu targ w którymś dniu tygodnia. Ale co można sprzedać skoro wszyscy w całej wsi na swych starasowanych poletkach uprawiają to samo. Żeby naprawdę pohandlować trzeba udać się do większego miasteczka. Turyści bywają tu prawie codziennie. Dużo, bardzo dużo turystów. Każdego ranka przejeżdża tędy nawet i dziesięć pełnych autokarów. Są w drodze pomiędzy jednym punktem a drugim. Każdy punkt jest dokładnie opisany i zachwalany w przewodnikach i folderach. O wsi Yaunque trudno się jednak dowiedzieć.
Turyści patrzą zza szyb na dachy chałup pokryte falistym eternitem. Indianie patrzą na autobusy pokryte kurzem i kolorowymi napisami. Czasem któryś z autobusów zatrzyma się na głównym palcu. Turyści wychodzą, żeby "rozprostować kości" i obejrzeć kościół - piekielnie biały w otaczającej szarzyźnie gór i zabudowań.
...To wszystko. Mój autobus tam się nie zatrzymał.
Samotnik
Trzydzieści kilometrów od najbliższej osady i sześćdziesiąt od najbliższego miasta, na środku pustyni, przy drodze używanej rzadziej niż raz w tygodniu, w miejscu z widokiem na Ocean Spokojny, był On. Nie wiem jak miał na imię, skąd pochodził, jak długo tu żył. Nie wiem co tak naprawdę miał na myśli mówiąc, że miasto jest złe. W tym czymś, w czym mieszkał, skleconym z kartonów i folii, miał niewiele. Widziałem rower, stertę ubrań, plastykowy pojemnik z kukurydzą, dwa mniejsze na wodę, biblię i kieszonkową encyklopedię ilustrowaną. To wszystko, co miał. Nie licząc ogrodu.
Źródełko biło gdzieś pod warstwą białego kożucha, który zebrał się na powierzchni wody. Z sadzawki, wykopanej w czarnej ziemi (skąd na tym pustkowiu czarna ziemia?) wybiegał kanalik. Nie głębszy niż na kilka centymetrów. Teraz, kiedy od zbiornika z wodą oddzielała go zastawka z kamienia, na dnie widać było trzy równe wgłębienia. Tak jakby kanalik wykopano palcami, a ziemię usunięto dłonią. Kanalik dalej rozdzielał się na trzy inne, a każdy z nich jeszcze na kilka. Pomiędzy tym rachitycznym systemem irygacyjnym rozciągały się liczące kilka stóp poletka. Ziemniaki, fasola, kukurydza, cytryny, pomidory, trzy bananowce... O samotniku w okolicy mówiono "szalony".
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż