Od Atlantyku do Andów cz. II - Z życia portów Ameryki Południowej
Geozeta nr 2
artykuł czytany
4200
razy
W miarę oddalania się od portu ulice stawały się czystsze, domy mniej odrapane a ogrody i trawniki bardziej zadbane. Niska zabudowa ustępowała wielkim blokom, coraz częściej pojawiały się sklepy i narożne bary. Niepostrzeżenie znaleźliśmy się w nowej części Santosu.
Centrum miasta znajduje się przy Rua Gonzaga. Ekskluzywne sklepy, drogie restauracje, kilku gwiazdkowe hotele. Najlepsze z nich znajdują się w pobliżu plaży. Skupia ona całe życie miasta. O każdej porze dnia i przez większą część nocy plaże pełne są ludzi biegnących, grających w piłkę nożną na jednym z niezliczonych prymitywnych boisk plażowych, opalających się czy chociażby leniwie sączących mleczko kokosowe ze zmrożonego owocu.
Nigdzie nie było widać hordy bandytów, nożowników ani rewolwerowców. Oczywiście nie oznacza to, że ich nie było. Może po prostu udało nam się stworzyć pozory naszego niskiego statutu społecznego.
Każdego kolejnego dnia wędrowaliśmy coraz dłużej, odwiedzając bary i maleńkie kafejki. Raczyliśmy się tam doskonałą, brazylijską kawą podawaną w małych ok. 100 ml szklaneczkach wypełnionych w 1/4 zawartością czarnego płynu. Jego moc odczuło serce wpadając w nerwowe palpitacje.
Kolejne dni zwiększały naszą pewność siebie. Czwartego dnia pobytu postanowiliśmy spędzić noc na miejskiej plaży. W tym celu zabraliśmy z pokładu koce i swetry. Miejsce na nocleg znaleźliśmy po środku plaży na jakimś dziwnym drewnianym podeście. Zachód słońca wprowadził sentymentalną atmosferę. Języki sprawnie przekazywały nawet najtrudniejsze myśli. Rozmowa przy zwolna odchodzącym dniu pozwalała na opowieści o marzeniach dnia jutrzejszego skradającego się cicho gdzieś za linią oceanu. Gwiazdy nie były zbyt życzliwe tego dnia. Tylko te najsilniejsze przebijały się przez mgiełkę radując nas i innych nocnych plażowiczów. Sen przyszedł jak zwykle niespodziewanie.
Przebudzenie
Z daleka dochodziło dudnienie, zaniepokojony tym dźwiękiem zmusiłem się do nadludzkiego wysiłku i otworzyłem oczy. W promieniach budzącego się dnia ujrzałem człowieka w mundurze. Spowolniony umysł nie chciał kojarzyć z niczym tego obrazu. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jest to policjant. Moi towarzysze już się obudzili. Bartek próbował rozmawiać z porannym gościem. Nie bardzo wiedzieliśmy o co pyta. Portugalski jest dość dziwnym językiem szczególnie dla ludzi, którzy znają tylko jedno słowo - obrigado. Prawdopodobnie pytał się o to, co tu robimy. Bartek usiłował coś mu tłumaczyć po hiszpańsku. Mówił mu coś o statku, porcie, polskich marynarzach i romantycznej nocy. Gdy funkcjonariusz to usłyszał, uśmiechnął się tajemniczo, zamachnął się pałką i miarowo zaczął uderzać w nasz podest wykrzykując niezrozumiale. Nagle spod desek zaczęli wychodzić przerażeni ludzie w skąpym, podartym odzieniu. Umykali witani poranną bryzą, gdzieś w spokojniejsze miejsce. Byli to kloszardzi śpiący w naszym podeście. Policjant uśmiechając się odszedł do swoich zajęć nie mówiąc już ani słowa.
W dziwnych nastrojach wróciliśmy na statek, ułożyliśmy się w wygodnych i czystych kojach dokańczając snu z nocy.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż