Od Atlantyku do Andów cz. II - Z życia portów Ameryki Południowej
Geozeta nr 2
artykuł czytany
4200
razy
Do wieczora szlajaliśmy się leniwie po dzielnicy przyportowej fascynując się nieporządkiem, starymi ciężarówkami i atmosferą maleńkich obskurnych barów. Gdy zmierzch już zapadł i całkowicie opanował świat, spotkaliśmy bosmana. Ten zaproponował nam nocną eskapadę do ABC - legendarnego klubu. Wedle zaleceń naszego przewodnika ubraliśmy się w nasze wyjściowe stroje : kartonowe buty, poplamione spodnie i starą koszulkę. Bosman jak przystało na marynarza niezwyczajnego dalekich spacerów zapakował nas do taksówki i rozmawiając z przerażonym kierowcą po polsku zażyczył sobie szybki przejazd do klubu. Taksówkarz, gdy usłyszał nazwę klubu uśmiechnął się porozumiewawczo i pewnie ruszył w miasto. Jadąc kilka minut ciemnymi zapomnianymi uliczkami dotarliśmy na miejsce. Budynek rozświetlony wielobarwnymi neonami, otoczony był znaczną grupką ludzi przeważnie mężczyzn. Uiściwszy rachunek w taksówce wkroczyliśmy do wnętrza witani głośną muzyką pulsującą tutejszymi rytmami. W drzwiach zatrzymał nas ochroniarz i wskazując na Sylwię dał do zrozumienia, że nie możemy z nią wejść. Tu bosman wykazał się refleksem i po polsku wytłumaczył, że jest ona jego żoną. Bramkarz pokiwał ze współczuciem głową i wpuścił nas do hałaśliwego wnętrza. Natychmiast wchłonął nas wirujący tłum. Przeciskając się pomiędzy rozgrzanymi ciałami niesionymi żądzą, muzyką i alkoholem dotarliśmy do jakiegoś wolnego stolika. Natychmiast po zajęciu miejsc pojawiły się piękności nocy zachęcając do przebywania w ich niewątpliwie gorącym towarzystwie. Tańce i rozmowa jest gratis, jedynie gdy ktoś zmęczy się taneczną wibracją może udać się na zaplecze i w zaciszu pokojów oddać się konwersacjom z wybranką wieczoru. Popijając piwo, przyglądając się zachowaniom ludzi mogliśmy obejrzeć striptiz najpierw damski a później męski. Po jakimś tam czasie ogłuszeni muzyką, zmęczeni natręctwem i atmosferą handlu ludzkimi ciałami opuściliśmy ABC. Na pokład wróciliśmy tym samym środkiem transportu. Noc z wolna przygotowywała się do odejścia, a myśli krążyły sennie przywołując sekrety duszy. Kolejna noc nowego oblicza Brazylii minęła zwleczona nieuchronnością dnia. Tak przywitała nas Ameryka, tak przywitała nas Brazylia.
Montevideo
Dwa dni po opuszczeniu Santosu woda w oceanie zmieniała z wolna kolor stając się buro-szarą cieczą. To znak, że pojawiliśmy się w La Plata. Koło południa ujrzeliśmy ponownie ląd. Pilot pojawił się po kilku godzinach. Rokowało to nadzieję, że jeszcze za dnia wejdziemy do portu. Tak też się stało. U wąskiego wejścia do zatoki portowej z wody wyrasta coś na kształt stalowego krzyża. Jak się okazało jest to maszt pancernika Graff Spee który ścigany przez wojska sprzymierzone chciał schronić się w urugwajskim porcie. Gdy odmówiono mu wejścia do portu kapitan podjął decyzję o zatopieniu okrętu.
Po wejściu do portu również co chwila napotyka się jakieś wraki. Prawdopodobnie są to statki skonfiskowane za niewypłacalność armatora. Ciekawe, że wśród nich można dostrzec wiele zdewastowanych, nadgryzionych przez rdzę okrętów wojskowych.
Na miasto wyruszyliśmy jak zwykle po załatwieniu formalności celno-paszportowych. Zaraz po przekroczeniu bram zrozumieliśmy, że znaleźliśmy się w innym świecie. Rzędy kilku piętrowych kamienic tłoczących się przy wąskich uliczkach zapchanych ciężarowymi samochodami czekającymi na wjazd do portu. Wystarczyło przejść kilka przecznic i krajobraz ulegał gwałtownej zmianie osiągając swe apogeum przy głównej ulicy. Nowoczesne domy towarowe, biurowce i banki mieściły się w nowoczesnych budynkach, ale nie w drapaczach chmur. Taka była jedynie główna ulica. Gdy zagłębiliśmy się w jednej z bocznych dróg nieoczekiwanie ogarnęła nas zieleń wtopiona w małe parterowe kamieniczki. Ruch jak gdyby ustał, gwar cichł, coraz częściej zaczęły się pojawiać samochody z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Za każdym skrzyżowaniem można było natrafić na maleńki a czasami większy stragan z owocami i warzywami. Dopełnieniem były skromne bary kuszące przechodniów swą prostotą i sklepy gdzie podstawowym artykułem było wino. W jednym z takich domowych sklepików zakupiliśmy pięciolitrowy baniaczek wina, ot tak na przywitanie z nowym miastem, nową kulturą. Znaleźliśmy przyjemny park i w cieniu wymarzonej palmy czekaliśmy aż upał osłabnie. Skutecznie pomagał nam czerwony płyn, rozleniwiając członki i oddając umysłom upragniony spokój. Podczas naszej sjesty nawet języki uznały że jest to czas odpoczynku i nie nadwyrężały swych właścicieli zbędnym natłokiem słów.
Słońce leniwie chyliło się ku horyzontowi kiedy ponownie wyruszyliśmy na wędrówkę po zaułkach Montevideo. Wino jeszcze pulsowało w skroniach gdy stary krążownik szos, chyba to był Chevrolet, przemknął ze złowieszczym pomrukiem. Wizyta w maleńkiej kafejce postawiła nas na nogi i zachęciła do dalszego spaceru. Kolejne ulice, kolejne bazary, ospali sprzedawcy i wszechogarniający spokój. Ulotność czasu, ludzi i miejsc wydała się czymś absurdalnym i nie istniejącym. Przecież wszystko trwa, nic nie przemija, jestem ja, jesteś ty tu i teraz ...
Splątani myślami wędrowaliśmy w coraz to bardziej zagmatwane uliczki, nic nie mogło tego już przerwać to miasto nas pochłonęło. Nie zauważyliśmy kiedy ponownie pojawiliśmy się w rejonach przyportowych. Odpoczynek w czasie sjesty sprawił, że nie mieliśmy ochoty na powrót do koi. Zagłębiliśmy się więc w pierwszą napotkaną knajpę. Los sprawił, że znajdowała się na przeciwko bramy portowej.
Otworzyłem oczy
Drzwi ustąpiły pod naporem ręki wydając z siebie przeciągły zgrzyt. Minęła chwila zanim oczy przyzwyczaiły się do panującego półmroku. Ta chwila wystarczyła by wszyscy stali bywalcy mogli zmierzyć nas spojrzeniem. Zasiedliśmy przy stoliku pokrytym czymś na kształt starej lepiącej się folii. Zamówiliśmy po zimnym litrowym piwie. Pociągając chłodny płyn powoli zaczęliśmy rozpoznawać wnętrze. Na drewnianym , oblepionym starymi pożółkłymi gazetami barze stała potężna kasa. Z żeliwnego korpusu wyrastała tylko ogromna rączka. Za ladą stał człowiek o urodzie Włocha i wieku niemożliwym do określenia z za zmarszczonej twarzy i wyimaginowanego dymu z cygara, które przestało palić się może ze dwa dni temu. Na półkach za plecami barmana stała masa butelek. Trudno było dostrzec nazwy trunków na pożółkłych etykietach. Czary dopełniał wszechobecny kurz. Wszystko było w nim skąpane nawet szklanki ze zlewu, które dostaliśmy do piwa. Z sufitu zwisały długie pajęczyny smętnie falujące w wirach powietrza wznieconych przez nie poruszający się wiatrak. Gdzieś w tle przygrywała muzyka. Posiedzieliśmy tam trochę. Trochę to znaczy tyle ile było trzeba, a trzeba było wiele by zrozumieć co się z nami dzieje, że dotarliśmy naprawdę do wymarzonego innego świata gdzie wszystko było tylko kwestią czasu, naszego czasu z tym małym zastrzeżeniem, że nie mierzonego godzinami ani dniami ale rzeczywistością, tym co jest.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż