Srebrna góra
Geozeta nr 3
artykuł czytany
3624
razy
Całą noc jedziemy na pace ciężarówki. To taki tradycyjny boliwijski autostop. Niestety nie darmowy, ale o połowę tańszy od autobusu. W Potosí pojawiamy się o 6 rano. Miasto położone jest na wysokości 4070 m n.p.m., ale na razie tego nie odczuwamy. Utargowaliśmy mały dwuosobowy pokoik za mniej niż 5 dolarów, rzucamy plecaki i ruszamy w miasto. Potosí zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Choć jego świetność przeminęła już dosyć dawno, wciąż zachwycają urodą uliczki i kościoły w stylu kolonialnym. Nad miastem góruje Cerro Rico, czyli "bogate wzgórze". Góra, która była jednocześnie przyczynkiem powstania miasta, jak i jego zguby. W 1544 r. pewien Indianin odkrył tu przypadkowo żyłę srebra. Szybko dowiedzieli się o tym Hiszpanie i sto lat później powstałe u stóp góry Potosí było największym miastem w Ameryce Południowej i jednym z największych na świecie. Ze srebra wydobywanego tutaj finansowana była cała konkwista. Oblicza się, że w kopalniach Potosí w okresie 1545-1825 zmarło osiem milionów sprowadzanych do pracy Afrykańczyków i Indian, a z wydobytego tu srebra można by zbudować most łączący Cerro Rico z Hiszpanią. Świetność miasta zgasła tak szybko jak się pojawiła, kiedy Góra podziurawiona sztolniami jak ser szwajcarski przestała dostarczać cennego kruszcu.
Kopalnia
Choć nie ma tu już bogatych żył srebra, a sztolnie grożą zawaleniem, wszystko w Potosí wciąż podporządkowane jest Górze. Na ulicach, na straganach obok koki i ziemniaków leżą laski dynamitu, zapalniki i inny sprzęt górniczy. Korci nas, żeby za bezcen nabyć te zabawki. Poprzestajemy na liściach koki i papierosach z czarnego tytoniu, targujemy się, aby wynająć przewodnika po kopalni. Jesteśmy gdzieś w połowie drogi do szczytu, pewnie jakieś 4500 m n.p.m., u wejścia do jednej z tysięcy sztolni. Nasz przewodnik na dobry początek bierze laskę dynamitu, umie- szcza w niej zapalnik, zapala lont i wkłada dynamit jak cygaro do ust. Stoi tak chwilę z wykrzywionym uśmiechem po czym odbiega kawałek, rzuca dynamit i chowa się za skałą. Siła wybuchu zaskakuje mnie - straszny huk i trzęsie się ziemia.
Parę słów o kopalni. Dzisiaj wydobywa się tu głównie cynę. Górnicy pracują średniowiecznymi metodami w strasznych warunkach. Kilofy, dynamit, dzieci wynoszące urobek na powierzchnię ciasnymi korytarzami. Jeżeli ktoś trafi na większą żyłę to ma szczęście, o takich ludziach opowiada się legendy. W każdej sztolni pracuje grupka ludzi. Urobek odkupuje od nich rodzaj spółdzielni, a zysk dzielą według hierarchii. Mamy okazję zwiedzić ciasne korytarze kopalni. Jest tam mokro, gdzieniegdzie mijamy pracujących górników. Przewodnik prowadzi nas do posążka bożka kopalni El Tío. Indianie składają mu ofiary w postaci papierosów, mocnego alkoholu czy liści koki. Są bardzo przesądni, do niedawna do kopalni nie wpuszczano kobiet, gdyż przynosiły ponoć pecha górnikom.
Fiesta
Wycieczka kończy się, przewodnik mówi nam, że możemy jednak zostać jeszcze trochę i poczekać, aż rozpocznie się Fiesta del Espíritu. Kilkoro turystów, którzy z nami zwiedzali sztolnie odjeżdża do miasta. Zaczyna się natomiast pojawiać coraz więcej górników, przychodzą też kobiety. Święto - to magiczne słowo w Boliwii. Jesteśmy tu dopiero pół miesiąca, a już zdążyliśmy wziąć udział w kilku fiestach. Tym razem powód nie jest taki błahy. Górnicy składają ofiarę Pachamamie - "matce ziemi", jednej z najważniejszych postaci w ich panteonie bogów. Święto to odbywa się raz do roku w okolicach czerwca lub lipca.
Kobiety przyprowadzają lamę, z korytarzy wychodzą ostatni górnicy. Są już wszyscy - ci, którzy tu pracują i ich rodziny. Dorzucamy się do wspólnej kasy i nasz przewodnik, który też pracuje w tej kopalni, jedzie do Potosí po zapasy spirytusu, koki, piwa i papierosów. Impreza rozkręca się. Pijemy na równi z gospodarzami, gdyż inaczej obrazilibyśmy ich. Mężczyźni siedzą razem u wejścia do sztolni, kobiety na uboczu. Kilku górników buduje z kamieni piec, w którym upieką malutkie ziemniaczki oca. Inni poją lamę spirytusem i piwem oraz karmią liśćmi koki. Teraz zacznie się najważniejsza część obrządku. Powoli wszyscy grupujemy się przy oszołomionej lamie. Nie ucieknie, ma skrępowane nogi. Starszy Indianin podrzyna jej gardło. Kobiety podstawiają natychmiast blaszane miski i zbierają krew. Najpierw krwią "poświęca się" wejście do kopalni, a następnie niektórzy malują sobie nią twarze. Najstarszy górnik wykopuje u wejścia do kopalni dół. Na jego dnie widać kilka czaszek - pozostałości z ubiegłych lat. Dziś spocznie obok nich w darze dla Pachamamy kolejna głowa. Tymczasem kobiety sprawnie dzielą mięso. Rozpalają prowizorycznego grilla i podwędzają mięso. Alkohol leje się litrami. Kiedy mięso jest gotowe (tak przynajmniej twierdzą) rozbija się kamienny piec i wyciąga ziemniaki. Mięso lamy należy do najtańszych, jedliśmy je już wcześniej pieczone lub suszone, ale nigdy nie smakowało tak jak tutaj. Zgadzam się z Lechem, że jest prawdopodobnie pół surowe. Niemniej od rana nie mieliśmy nic w ustach. Pochłaniamy kilka kolejnych porcji. Oprócz pieczonych ziemniaków oca rozpoznaję inną odmianę - chuňos. Ciekawy jest sposób przygotowywania. Nie piecze się ich, ani nie gotuje. Na płaskowyżu Altiplano, gdzie temperatury spadają w nocy znacznie poniżej zera stopni, wykłada się je na kilka kolejnych nocy do przemarznięcia. Każdego dnia, gdy rozmarzną chodzi się po nich aby wycisnąć wodę. Tak wysuszone nadają się do jedzenia i są całkiem smaczne. Nikt się już nami nie dziwi. Rozmawiamy i pijemy z mężczyznami, bo kobiety wciąż pozostają we własnym gronie. Fiesta dobiega końca. Pozostaje zejść z "bogatej góry" i odnaleźć nasz hotelik.
Budzę się ze strasznym bólem głowy. Lechu też nie wygląda najlepiej. Ustalamy, że to choroba wysokościowa, pijemy napój z liści koki i ruszamy zwiedzać Potosí. Na ulicach zaskakuje nas dziki tłum. Kilka pytań i już wszystko wiemy. Zaczęła się kolejna fiesta.
Przeczytaj podobne artykuły