Węże, rekiny i pingwiny
Geozeta nr 8
artykuł czytany
18961
razy
Po trzech miesiącach podróży wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii trafiliśmy na wyspę Filipa. Czy ta maleńka wysepka, położona o 130 km na południe od Melbourne, mogła nas czymś zaskoczyć?
Z jednej strony otoczona spokojnymi wodami zatoki Philipa, od południa narażona na rozszalałe fale cieśniny Bassa, nasza wyspa w dużej mierze pokryta była wydmami lub słonymi bagnami o niespotykanym bogactwie flory i fauny. Obok pingwinów i pelikanów mieszkały tam dziesiątki gatunków ptactwa wodnego, foki, kolczatki, oposy, koale, kangury i słynne australijskie węże. Wody otaczające wyspę uznano za rezerwat przyrody morskiej, a w sierpniu i wrześniu z jej brzegów obserwować można coroczne migracje wielorybów.
Parada pingwinów
Pingwiny przypłynęły na wyspę Filipa aż z Aleutów na półkuli północnej i są obecnie największą atrakcją turystyczną. Stało się tak dlatego, że co wieczór po całodniowych połowach wychodzą z wody i maszerują plażą do swoich gniazd pośród wydm. Dla ich komicznego, "oficjalnego" wyglądu zjawisko to nazwano "Paradą Pingwinów". Byliśmy świadkami takiej niesamowitej parady. Zaraz po zmierzchu, w prze-nikliwym zimnie i porywistym wietrze, na spienionych falach zaczęły pojawiać się pierwsze ptaki. Wśród publiczności zapanowała pełna napięcia cisza, a pobliskie wydmy zaczęły rozbrzmiewać wibrującymi gło-sami czekających na karmienie pingwinich piskląt. Pingwiny nie spieszyły się jednak z wejściem na plażę, susząc skrzydełka i kiwając się na boki czekały na krawędzi wody na przypłynięcie reszty swoich towarzy-szy. Z oceanu na plażę wbiegały dopiero w większych grupach, bacznie obserwując otoczenie. Przyczynę ich ostrożności mieliśmy zrozumieć dopiero za chwilę - otóż na pingwiny niosące potomstwu ryby czyhały stada bardzo agresywnych mew. Swoim zachowaniem zmuszały je do wyplucia ryb i panicznej ucieczki w fale, a porzucony przez pingwiny pokarm natychmiast połykały. Po przebiegnięciu stresującego odcinka piaszczystej plaży malutkie ptaki zwalniały i nie zważając na ludzi wspinały się po stromych zboczach do gniazd. Niektóre z nich są oddalone od brzegu nawet o jeden kilometr, a w swojej pielgrzymce mali wę-drowcy chętnie korzystają z dróg publicznych. Dlatego też między osiemnastą a szóstą rano część dróg na wyspie zamyka się dla ruchu i oddaje się je do użytku pingwinom. Muszę przyznać, że pingwiny maszeru-jące drogą w ciemnościach nocy wyglądają dość osobliwie...
Dwa razy tą samą ścieżką
Następnego dnia całe przedpołudnie spędziliśmy na obserwowaniu kilkunastu koali zamieszkujących suchy fragment lasu eukaliptusowego. Przyglądając się "misiom" przez cały czas głośno szuraliśmy nogami, tak aby o naszej wizycie powiadomić okoliczne węże i dać im szansę na schowanie się. Węży jest tam mnóstwo, a szuranie butami to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji w buszu. Do ukąszenia dochodzi z reguły tylko w sytuacji, gdy człowiek niespodziewanie znajdzie się zbyt blisko węża lub gdy odetnie mu jedyną drogę ucieczki. My jednak po wyjściu z rezerwatu wracaliśmy asfaltową ścieżką i pewni siebie przestaliśmy hałasować. Zdążyliśmy sobie powiedzieć, że szczęśliwie w lesie nie trafiliśmy na żadnego gada, gdy kątem oka spostrzegłem, że o pół metra od mojej nogi, na asfalcie spokojnie wygrzewał się wielki brązowy wąż królewski. Zdążyłem tylko powiedzieć "o (...) ttto Kking Brown!!!" i gwałtownie skoczyłem do tyłu. Kilka lat temu widziałem już takiego węża i choć ten głowę i koniec ogona schował w trawie, to miał ok. 4-5 cm średnicy i sądząc z tego mógł mieć do dwóch metrów długości. Zaledwie tydzień wcześniej dowiedzieliśmy się w Zoo, w Sydney, że King Brown jest drugim najbardziej jadowitym wężem świata, do tego bardzo agresywnym, a my niespodziewanie naruszyliśmy jego "przestrzeń osobistą". Szczęśliwie jednak wąż zdecydował się na ucieczkę. Skończyło się dobrze, ale do wieczora trzęsły mi się kolana.
Kolejnego dnia idąc tą samą ścieżką usłyszeliśmy podejrzane szmery w przydrożnych zaroślach. Niewiele myśląc dałem potężnego susa do tyłu i oczekiwałem najgorszego, lecz okazało się, że tym razem była to... kolczatka. Mieliśmy prawdziwe szczęście, gdyż kolczatki są dziś w Australii wielką rzadkością. To dziwne stworzenie wiedzie głównie nocny tryb życia i żywi się owadami. Teraz, w ciągu dnia, widziała bardzo źle a wiatr wiał w naszą stronę, więc nawet jej wyczulony węch nie mógł nas wykryć. Nie niepokojona przez nas niosła zagładę gniazdu mrówek. Podkradliśmy się do niej o kilka centymetrów i mogliśmy przyglądać się jej do woli.
Hawajska córka Oceanu
Jedno z moich najżywszych wspomnień z Philip Island wiąże się z surfingiem. Masy wody, gnane wiatrami od samej Antarktydy, uderzając w rafę dookoła wyspy tworzą jedne z najwspanialszych fal surfingowych w Australii i zarazem na świecie.
Przez pierwszych kilka dni na morzu panowały warunki sztormowe, a fale były tak olbrzymie, że o wypłynięciu nie mogło być nawet mowy. Chodziliśmy tam jednak popatrzeć sobie na dzikie piękno oszalałego oceanu. Ostatniego dnia na wyspie ocean nieco się uspokoił, a ja umówiłem się z miejscowym surferem, że popłyniemy razem i pokaże mi najlepsze miejsca do łapania fal. Szło nam całkiem przyzwoicie do momentu, w którym fala rzuciła mną o sąsiada. Po chwili odkryłem, że ostry czubek jego deski przeciął moją piankę i skaleczył udo. Nie wiedziałem czy krwawię, ale nie chciałem ryzykować, bo w wodzie na pewno były rekiny - w końcu obok była kolonia fok i pingwinów, taki rekini McDonald. Bez namysłu wsiadłem na pierwszą falę i starałem się jak najszybciej wydostać z wody. Ogłuszony bólem i nerwami, nawet nie zwróciłem uwagi, że była to prawdziwa "hawajska" fala, prawdopodobnie najpiękniejsza w moim życiu. Tak więc tuż przed powrotem do Polski, Ocean postanowił zrobić mi niespodziankę i posłał mi na pożegnanie jedną ze swoich najpiękniejszych córek. Mam nadzieję, że jeszcze gdzieś, kiedyś się spotkamy...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż