Anna Bujalska, Zbigniew Bąk
Australia – Kraina czarnoksiężnika z Oz.
artykuł czytany
1383
razy
Relacja z wyprawy Klubu Alpinistycznego „Homohibernatus”
Hong Kong – Wejście smoka [7.11.2008]
Planowany wylot, godzina 7.30 z Okęcia przez Amsterdam, Hong Kong do Sydney. Nie, nie, byłoby za kolorowo aby nic się nie wydarzyło, lot opóźniony... lekkie czekanie, następna informacja - z przyczyn technicznych lot przesunięty, czekanie... na szczęście chwilowe, ale tylko chwilowe, lot odwołany. No cóż, przygoda! I tak się zaczęło, czym wyjazd byłby bez przygody, w końcu po to tu jesteśmy. Zgłosiliśmy się do informacji aby przebukować bilety, pierwsza wersja to przez Poznań, Monachium. Panowie zostają negocjować a ja z Magdą poszłyśmy po bagaże. Trochę to trwało, ale kiedy wróciliśmy nasi panowie dalej rozważali z panią z obsługi jak polecimy, aby zdążyć na następny lot z Hong Kongu do Sydney następnego wieczoru.
I w końcu jest... przez Londyn. To już nie ważne ze będziemy 7 godzin czekać na połączenie, ważne ze dotrzemy do HKK i nie przepadnie nam nocleg i jeszcze cos zobaczymy. W końcu nikt nam nie obiecał ze będzie idealnie. I chyba to w tym wszystkim jest najciekawsze, ze człowiek nie wie co jeszcze go spotka i co jeszcze może się wydarzyć.
Lot na Heathrow, największe lotnisko na świecie które przypomina niewielki miasto przeszedł w miarę sprawnie, męczące jest tylko to ciągłe sprawdzanie i rewidowanie. Przesiadka do HKK i znowu w powietrzu. Przelot ogółem trwał 11.5 godziny. Człowiek po takim locie wysiada zmęczony, to nie łóżko, nogi popuchnięte i choć pospaliśmy trochę to nic miłego. Ale ta ekscytacja przed nieznanym, nowym jest najistotniejsza w tym momencie. Wsiadamy do taxi i jedziemy do hotelu podziwiając największą w tym rejonie wyspę Lantau. Malownicze góry, kręte uliczki, dużo zieleni, piękne widoki. I ten zapach roślin, kwiatów, gdzie w listopadzie Polak zapomina o takich przyjemnościach. W hotelu szybka kąpiel i ruszamy wodną taksówką do centrum aby obejrzeć tą całą metropolię którą znało się tylko z filmów, chcemy ją jak najszybciej poczuć i wtopić się w jej klimat. Niesamowite wrażenie, kręte ulice osadzone na zboczach gór, wielkie budynki, setki aut.
W mieście tym człowiek czuje się jak mróweczka która za chwile może zgubić azymut i zdezorientowana nie będzie wiedziała gdzie iść. Wjeżdżamy kolejka rodem z Gubałówki na taras widokowy Victoria Peak, gdzie widok z góry jest esencją Hong Kongu. Panorama miasta z góry zapiera dech w piersi, miliony różnokolorowych światełek w dole przypominają kalejdoskop jakim bawiliśmy się w dzieciństwie. Nadal nie wierze, że tu jestem...
Hong Kong 9.11.2008
Pobudka z samego rana, śniadanie, pakowania bagaży które zostawiamy w recepcji i jazda z powrotem do City, tym razem na Kowloon - starszą część miasta. Wsiadamy znowu na prom ponieważ nasz hotel znajduje się na innej wyspie. Udajemy się dzisiaj do handlowej dzielnicy tej metropolii. Mówiąc szczerze to tak zatłoczonych ulic jeszcze nie widziałam, mnóstwo sklepików, bazarów, straganów, człowiek ma trochę wrażenie jakby szedł alejką pod naszym warszawskim stadionem, gdzie jeszcze do niedawna było centrum azjatyckiego handlu. Zachodzimy do małego, miejscowego barku gdzie żywią się miejscowi a to jak wiadomo gwarantuje dobra jedzenie. Każde z nas zamawia sobie inne danie, aby moc mieć więcej doznań. Mięliśmy z tym niezły ubaw, w każdej z zup pływały przeróżne wiktuały, które próbowaliśmy nazwać lub porównać do naszej trzody. Wracając przez Central Park Kowloon podziwiamy wspaniałą zieleń, ptaki w ogromnych klatkach, ale przede wszystkim ludzi rożnej narodowości i ras. Panuje tu taki luz ze całkowicie człowiek zapomina, ze jest w innym kraju. Jedni słuchają muzyki, inni podziwiają pokazy sztuk walk i tańce smoków, jeszcze inni tańczą, biesiadują... To niesamowite być pierwszy raz w tym miejscu i czuć jedność z nimi wszystkimi. Trochę ze smutkiem opuszczamy to miejsce, wracamy po bagaże do hotelu i ruszamy na lotnisko po następną przygodę, tym razem na australijski ląd.
Podróż jak zwykle męcząca, lecimy 8.5 h. Z lotniska jedziemy do rodziny która mieszka na obrzeżach Sydney w Casula. Pomimo zmęczenia jesteśmy chętni zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy z kuzynem Mirkiem na wybrzeże na Bondi Beach – plażę która cały rok przyciąga surferów z całego świata. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się asfaltowa nitka na której ludzie uprawiają jogging. Wybrzeże klifowe, skały wyżłobione przez wodę, widok nieziemski. Ocean robi na nas piorunujące wrażenie, jest coś magicznego w tym bezmiarze wód, w jego majestacie a zarazem ogromnej sile. Wieczorem wracamy zmęczeni ale szczęśliwi do motelu który mamy wcześniej zarezerwowany przez wszystkomogący internet.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż