Anna Bujalska, Zbigniew Bąk
Australia – Kraina czarnoksiężnika z Oz.
artykuł czytany
1389
razy
Mt. Kościuszko – żabia góra [11.11.2008]
Wypożyczamy auto skoro świt i ruszamy w 500km trasę do Thredbo gdzie chcemy zdobyć najwyższy szczyt Australii Mt. Kościuszko. Drogi mają wspaniale, w ogóle nie czuć tej odległości. 5 godzin z postojami to wystarczający czas a żeby przejechać ta odległość ale należy pamiętać żeby nie przekraczać 120 km na godzinę, prawo dla nie przestrzegających przepisów jest tutaj surowe. Przejeżdżamy przez Alpy Australijskie i Canberre i nie sposób nie zatrzymać się w stolicy tego kraju. Oglądamy budynek parlamentu który bardzo nas rozczarował. Betonowa konstrukcja powoduje przygnębienie a nie podziw. Jadąc dalej autostrada podziwiamy wspaniale krajobrazy znane nam dotąd tylko z filmów przyrodniczych.. Sawanna, bydło i owce pasące się to stały element krajobrazu, drzewa wysuszone przez słonce, choć to tu dopiero koniec wiosny. Miasteczko Thredbo to pięknie położony górski kurort na terenie parku narodowego. Zimą zjeżdżają tu z całego kontynentu amatorzy śniegowego szaleństwa ale teraz na wiosnę jest cicho i zacisznie.
Rano pobudka o 7, szybkie śniadanie, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wymarsz w góry. Cel, Góra Kościuszki (2214 m.n.p.m.) zaliczany do „Korony Ziemi” – najwyższych szczytów wszystkich kontynentów i choć jest ona najmniejsza z nich wszystkich to bardzo urokliwa. Część trasy można wjechać na 1930m kolejką krzesełkową ale rezygnujemy z tego środka transportu i rozkoszujemy się wspaniałymi widokami grzecznie tuptając pod gore. Widoki, rozkwitająca wiosną roślinność są nagrodą za nasze trudy. Pierwszy odcinek , choć stromy pokonujemy bardzo szybko choć żar lejący się z nieba wcale nie ułatwia nam zadania. Od stacji kolejki na górze droga zmniejsza kąt nachylenia, ścieżka jest pokryta metalowa kratką żeby pod spodem roślinność mogła spokojnie rozkwitać. Spotykamy w pół drogi rodaków, jedni z Sydney, drudzy z Honolulu, rozrzuceni są nasi rodacy po całym świecie. Podczas drogi towarzyszą nam setki much, które wykorzystują nas jako darmowy środek transportu i rechot żab których w roztapiających śniegach tworzących rozlewiska jest wcale nie mniej. Pod samym szczytem jest jeszcze śnieg który sprawia nam wiele radości bo u nas w kraju dopiero skończyło się lato.
Na szczyt wchodzimy o 13.10. Bezchmurne niebo gwarantuje wspaniały widok po horyzont. Zostawiamy na szczycie przymocowana do kamienia tabliczkę upamiętniającą 30 lecie pontyfikatu Karola Wojtyły na papieża Jana Pawła II oraz pierwsze kobiece wejście Polki jak i Europejki Wandy Rutkiewicz na Mt. Everest. Zdobycie wierzchołka i powrót zajmuje nam 7 godzin. Po tak ciężkim dniu kolacja na tarasie w schronisku smakuje nieziemsko.
Narooma – zobaczyć i zostać [13.11.2008]
Wracając do Sydney jedziemy wschodnim wybrzeżem i zatrzymujemy się na nocleg w Naroomie, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi jakie widziałam. Domki kempingowe położone nad samym oceanem w niczym nie przypominają naszych letniskowych. Wyposażone są we wszystko, od szczotki do włosów po toster a widok na Glass House – skupisko skał zatopionych w oceanie zapiera dech w piersiach. Ze względu na to ze to wiosna, na plaży nie spotykamy nikogo, tylko my i mewy których jest tutaj niezliczona ilość, niesamowite uczucie jedność z ta ziemią. Ogromne fale rozbijają się z łoskotem o skały, temperatura jak w nasz piękny czerwcowy dzień, bajecznie. Wieczorem na zaakcentowanie tak pięknego miejsca robimy na tarasie ucztę z owoców morza. Ale próbujemy tez i tutejszego specjału jakim jest mięso z kangura. Każdy z ciekawością czeka na chwile zetknięcia się kubków smakowych z tym smakołykiem. Okazuje się słodki, z zewnątrz przypomina nasze wolowe, natomiast środek bardziej wątróbkę.
Wracamy do stolicy przez Jervis Bay gdzie zwiedzamy ogród botaniczny na terenie parku narodowego. Idąc ścieżkami w oddali zobaczyliśmy jeziorko. Niebo zakrywają chmury, cichną ptaki przed burzą która nadchodzi, czuje się lekki strach i napięcie wiszące w powietrzu. I w pewnym momencie niczym wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód przecina nam drogę długo wyczekiwany i wypatrywany kangur. Był blisko, na wyciągniecie dłoni, nie zdarzyliśmy mu się nawet przyjrzeć. Z tych wszystkich emocji lekko podenerwowane razem z Magdą wracamy do samochodu. W chłopcach natomiast odzywa się instynkt myśliwego i ruszają za tropem kangura. Spotykają zresztą za chwile ich cale stado które nic sobie z nich nie robiąc pasie się spokojnie w okolicy. Robią serie zdjęć i tak naprawdę dzięki nim mamy uwieńczone to typowe australijskie zwierze na fotografii. Wieczorem docieramy do motelu i ze zmęczenia padamy jak muchy.
Sydney – Niekończąca się opowieść [15.11.2008]
Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie Sydney. Miasto jest pięknie położone, znakomicie rozwiązana komunikacja, zarówno lądowa jak i morska. City tętni życiem 24 godziny na dobę. Szczególne przy wodzie a że woda jest wszędzie... Całe miasto to tygiel wszystkich narodowości świata choć co dziwne ze względu na bliskość Afryki mało jest tu murzynów. Płynąc łodzią można się przemieszczać z jednego krańca miasta do drugiego i to znacznie szybciej niż droga lądową. Kierujemy się najpierw na Darling Harbour – centrum handlowego i atrakcji mieszczące się we wspaniałym parku. Przepływamy obok dawnych więzień w których trzymano pierwszych zesłańców na tym kontynencie a obecnie mieszczące wytworne restauracje. W górze Harbour Bridge, gigantyczny most znany z fantastycznych pokazów sztucznych ogni na Nowy Rok. Wieczorami o zmierzchu widać całe mnóstwo spacerujących ludzi którzy ruszają do restauracji na wybrzeżu zjeść dobra kolacje przy lampce wina. Mnóstwo w mieście widać też azjatów, czasami odnosi się wrażenie ze jest ich więcej niż białych.
Zachodzimy do Chinatown gdzie nie możemy sobie odmówić wejścia na tutejszy bazar, zasiadamy tez w miejscowej restauracji a żeby spróbować i porównać chińskie jedzenie z tym Hong Kongu i naszym z Polski. Nasze wygrywa zdecydowanie. Wracając oglądamy operę, najbardziej rozpoznawalny budynek na świecie. Wsłuchujemy się w dźwięki muzyki granej przez grajków na Circular Quay. Klimat magiczny, co widać po rozanielonych twarzach ludzi spacerujących wokoło. Wracamy kolejką miejską i z radością zasiadamy do zasłużonej kolacji u naszej rodzinki.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż