Strzelecki World Odyssey - Tasmania 2008 - Dziennik podróży
artykuł czytany
981
razy
W niedalekim Gladstone zatrzymaliśmy się na nocleg, ponieważ była to właściwie ostatnia "większa" miejscowość przed terenami Przylądka Portland. Większa, czyli składająca się z kilkunastu domów po obu stronach ulicy oraz przydrożnego hoteliku, mocno obleganego przez autochtonów raczących się piwem i oglądających zbiorowo wyścigi konne, budzące tutaj nie lada emocje. Gdy tylko pojawiliśmy się w progach pubu wzbudziliśmy niemałą sensację wśród miejscowych "chłopaków". Lekko podpity właściciel hotelu najwidoczniej nie gościł od dawien dawna nikogo w swoich pokojach, bo bez wahania przystał na naszą prośbę skorzystania z pokoju jednoosobowego w cenie 40 AUD $ (zapewniliśmy go, że.zmieścimy się w jednym łóżku i to dla nas żaden problem; dwójka była za 50 AUD $) - na dodatek śniadanie było wliczone w cenę; właściciel pokazał nam pełną lodówkę, że możemy z niej spokojnie korzystać i przygotować sobie śniadanie. Po kolacji - wypadało u niego coś zamówić skoro tak rzadko gościł przyjezdnych - zagraliśmy w bilarda i pospacerowaliśmy po tej jednej biednej ulicy. Wracając dopadło nas przed pubem kilku lokalnych chłopaków, którzy ciekawych skąd jesteśmy i co tutaj robimy. Ciężko było zrozumieć ich angielski ze względu na osobliwy akcent - najwyraźniej mówili lokalną gwarą. Klimat knajpy i hoteliku był naprawdę wyjątkowy, wręcz filmowy.
6 kwietnia
Kiedy wstaliśmy w hotelu nie było żywej duszy. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w trasę - w dzikie tasmańskie zakątki. Podróż na Przylądek Portland bitą, nieuczęszczaną drogą, pośród sięgającego horyzont buszu, był prawdziwą przeprawą uświadamiającą nam trud, jaki włożył w pokonanie tej trasy Paweł Edmund. Podróżował pieszo z dwoma towarzyszami i koniem objuczonym bagażami. Warto było przedrzeć się przez te tereny, żeby ze wzgórza zobaczyć tę zieloną niezmierzoną pustkę, a za nią w tle błękit Cieśniny Bassa.
W drodze przemykały w zaroślach gdzieniegdzie diabły tasmańskie, którym najczęściej można było się przyjrzeć w nieciekawych okolicznościach, bo podczas konsumpcji walabich trucheł. Nieprzyjemny to widok. Co ciekawe, nieliczni Aborygeni zamieszkujący Tasmanię, celowo rzucają padlinę nieopodal swoich domostw, chcąc tym sposobem zaznaczyć swoje terytorium, co zniechęca obcych do zapuszczania się w niegościnne i mrożące krew w żyłach rejony. Takim demonicznym miejscem była latarnia w Eddystone w Parku Narodowym Mount William, dokąd skierowaliśmy się po opuszczeniu rejonów Cape Portland.
Stąd już blisko było do znanej Zatoki Ogni (Bay of Fires), jednak, żeby do niej dojechać trzeba było najpierw zahaczyć o St Helens - miasteczko nad wyraz spokojne wczesną porą jesienną, jakby zupełnie uśpione po letnim turystycznym przesileniu. Wieczorem trudno było nawet znaleźć jakąś knajpę na kolację. Wylądowaliśmy w końcu w jedynej czynnej pizzerii. W St Helens zatrzymaliśmy się na nocleg, lokując się w 12-os. dormitorium (22 AUD $/os.; St Helens Backpackers Hostel, 9 Cecilia Street).
7 kwietnia
Rankiem narobiliśmy zamieszania jako jedni z pierwszych rannych ptaszków, bo w ogólnie dostępnej kuchni spaliły nam się lekko (!) grzanki i niespodziewanie włączył się alarm, ale z taką mocą, że umarłego by zbudził. Nic dziwnego, że zaraz pojawiły się w kuchni przerażone, wyrwane ze snu twarze, zupełnie zdezorientowane. Przez chwilę walczyliśmy z wygaszeniem alarmu. Przyspieszyliśmy nieco nasze śniadaniowe tempo, żeby uniknąć konfrontacji z innymi mieszkańcami hotelu i najszybciej jak mogliśmy opuściliśmy St. Helens. Minęliśmy miejscowość The Gardens, oczekując otwarcia pierwszej kafeterii, po czym dojechaliśmy nad słynne wybrzeże Bay of Fires, które rzeczywiście zachwyca zdumiewającą szerokością oraz fakturą układających się z piaski płomieni ognia. Przy czym jest to teren dziki, objęty ochroną, gdzie można cieszyć się samotnością plażowania na przestrzeni 20 km. Cisza, którą przedziera szum wiatru, przelatujące ptaki i wielka przestrzeń.
Strzelecki wędrował trasą obejmującą George Town i przylądek Portland, krainę wzdłuż rzek George, South i Noth Esk oraz najwyższe góry Tasmanii - Ben Nevis i Ben Lomond. Z okolic St. Helens, kierując się śladami Strzeleckiego, z wybrzeża przenieśliśmy się w przejezdne tylko samochodem 4W lesiste rejony, przeprawiając się - podobnie jak podróżnik - przez rzekę Scamander. Tylko dzięki zdobyczom techniki, czyli nawigacji GPS, ustaliliśmy położenie tej rzeki w lesie.
Naszym celem było dotarcie pod dwa najwyższe szczyty Tasmanii - Ben Nevis i Ben Lomond. Pierwszy z nich, osnuty we mgle, pozostał dla nas niestety niezdobyty, pomimo podjętych prób znalezienia drogi na szczyt. Niesprzyjająca pogoda uniemożliwiła nam te zamierzenia. Tutaj, podobnie jak na przylądku Portland, uświadomiliśmy sobie po raz kolejny ogromne wyzwanie, jakiego podjął się Strzelecki wspinając się na ten szczyt. Jak można przebyć taki gąszcz, przesłaniający sam cel wędrówki. Jeszcze większym wyzwaniem było w tamtych czasach zdobycie bardzo niegościnnego szczytu Ben Lomond. Wraz ze zmianą wysokości drastycznie przekształca się szata roślinna tej góry i jej charakter, by na samym końcu zadziwić skalistymi formami i niebezpiecznymi przepaściami.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż