Hor, czyli góra milczących strumieni
artykuł czytany
2238
razy
Wędrowałem biblijnym szlakiem Mojżesza od jego źródeł tzn. od wyjścia z ziemi egipskiej do samego końca czyli Ziemi Obiecanej. Tędy to prowadził Izraelitów Mojżesz przeżywając wraz ze swoją społecznością trudy i znoje podróży wieloletniej. Podziwiałem cuda i dziwy natury. Chłonąłem smaki i zapachy pustyni, a nocne rozmowy z dawnymi władcami tych ziem, niezależnymi Beduinami były nie tylko niezwykłą lekcją historii ale przede wszystkim nauką przetrwania oraz zdobywania nowych doświadczeń i umiejętności tak prostych i zarazem tak zapomnianych w naszym kręgu kulturowym. Stąd powstał pomysł cyklu kilku opowiadań pod wspólnym tytułem Mojżeszowym szlakiem.
Szli z Kadesz w kierunku góry Hor położonej na granicy Edomu. Był to 37 etap bardzo długiej podróży. W dzień nieludzko paliło słońce. Z wodą i z jedzeniem było krucho. Głód zaglądał w oczy. Chłodne noce sprawiły, że mróz bezlitośnie lizał wątłe ciała, które niczym anemiczne, wczesnowiosenne listki drżały, zastygały i spadały bezwładnie na ziemię kończąc swoją krótką wegetację. Nie było niebezpieczeństwa buntów i ruchów odśrodkowych. Ciągle szli, posuwając się powoli. Parli do przodu jak grupa ślepców widząca wszystko i zarazem nic niewidząca.
Stoimy w zupełnej ciszy. Pod nogami piasek, chłodny jak zawsze o tej porze. Nad nami gasnące gwiazdy. Nagle gdzieś na horyzoncie wybucha słońce. Wspina się powoli, takie blade jakby zmęczone ciągłym trwaniem. Widziałaś takie cuda? – Pytam. - Popatrz na Wadi Rumie majaczą już formacje skalne, początkowo nieokreślonego koloru. Chyba szare, może granatowe. Niespodziewanie chorowite słoneczko jak za pociągnięciem czarodziejskiej różyczki, a może laski Aarona, przechodzi metamorfozę początkowo w postaci jasno żółtej, potem żółtej ogromnej kuli rażącej oczy promieniami, które niczym doskonały malarz rysują cały przepyszny spektakl odsłaniający tajemnice pustyni. Skały z granatów przechodzą w róże i beże. Pod nogami dywan utkany z ziarenek brązów. W linii prostej odsłania się niczym młoda dziewczyna Petra ustrojona w 2000 lat zalotnych póz. W oddali błyszczą w burzy promieni góry Seir ze szczytem Hor – perłą krystalicznej urody.
Widowisko trwa tak jakby nie miało końca. Widowisko? – Oburza się moja partnerka. To Misterium wschodu – mówi ciepłym głosem i nagle milknie. - Karm oczy tą porywającą burzą, to alegoria tworzenia i stworzenia – mówi cicho, niemal szeptem, niewidocznie poruszając ustami.
Jak długo trwało wstawanie słońca doprawdy nie wiem? Minutę, godzinę bądź kilka godzin. Czas przecież jest taki względny. Oblało mnie życiodajne ciepło. Poczułem przypływ niesamowitej energii. Jedziemy – rzekłem. Czas ruszać w drogę w kierunku Petry. Włączyłem silnik terenówki. Wielką ciszę przerwał głośny warkot silnika.
- Jahwe przyszedł z Synaju i z Seiru dla nich wzeszedł, zabłysnął z góry Paran, przybywa z Meriba pod Kadesz „/33.2 / Zacytowała z pamięci. Księga Powtórzonego Prawa – pomyślałem.
Ruszyliśmy. W uszach brzmiała Oda Radości. Szumiały pieśni łagodnego wiatru, wody spokojnej i cichej. Wszystkie róże wschodu były pełnią doznań. Zbliżało się południe. Petrę dumną już mieliśmy na wyciągnięcie dłoni. Ostre słonce uderzało mnie po głowie. Mocno coraz mocniej, szybko coraz szybciej waliło w moją głowę niczym młot kowalski w kuźni mistrza Mefistolesa. Serce pracowało ciężko, a w żyłach pulsowała krew jak miech kowala buchając strumieniami trudu. Było ciężko jak zawsze na pustyni. W głowie krążyły słowa Modlitwy Mojżesza C. K. Norwida. Duch Norwida unosił się na pustyni niczym tułacz, wieczny wędrownik poszukujący prawdy.
Oni nadal szli z Kadesz w kierunku góry Hor położonej na granicy Edomu. Był to 37 etap bardzo długiej podróży. Mieli już struktury państwowości. Byli doświadczonymi i mądrymi podróżnikami. Szli pod charyzmatycznym przywództwem. Prawodawczym i organizacyjnym Mojżesza oraz duchowym i kapłańskim Aarona. Dążyli do Ziemi Obiecanej z uporem i żelazną konsekwencją. Zdeterminowani i umęczeni poruszali się powoli. Dlaczego szli? Ci wieczni wędrownicy, tułacze wszędobylscy. Szukali wolności, szczęścia i zbawienia – pomyślałem.
Hor płonął. Smuga słońca jak w doskonałym matematycznym równaniu rozkładała się na szczycie precyzyjnie blaskiem tak intensywnym, aż oczy zamiast kontemplować bolały, kuły jakby chirurg ingerował w delikatną tkankę ostrym skalpelem. Ruszyliśmy powoli. Łatwa ścieżka sukcesywnie zmieniała stopień trudności meandrując jak była rzeka w wyschniętym korycie. W dole królewska Petra trwała w swych różach i brązach, niezmienna i dumna jak ongiś w czasach swej największej świetności. Trawersujemy, pokonujemy małe kuluary, pniemy się mozolnie. Miało być przyjemnie, a jest ciężko. Powoli zbliżamy się do celu. Hor gaśnie szybko tak to jest na tej szerokości geograficznej. Gaśniemy razem z nim zmęczeni całodziennym trudem i tylko nikłe światełko migające w górze prowadzi nas do meczetu. Siadamy, łapczywie pijąc gorącą herbatę. Takiej herbaty w życiu jeszcze nie piłem. Smakuje jak boski nektar. Nad nami niebo i gwiazdy zwiastuny trwania i kruchości. Pod nami skała synonim wierności. Hadżi modli się w skupieniu. Myśli krążą leniwie. Spełniliśmy marzenie, odnieśliśmy sukces. Czujemy się silni mocno zbudowani, ale jednocześnie pokorni i wyciszeni. Dla Aarona ta góra była końcem. Dla nas jest tylko i aż etapem dalszej wędrówki. Gdzieś przeminęła pycha Aarona jak nikła chmurka na Wadi Rumie. Wody Meriba przemieniły się w suche koryta piasków i kamieni. Milczały wyschnięte strumienie. Nam pozwolił być i cieszyć się skalnymi łąkami. Radość nasza pełna uniesień i zachwytów była świadoma zmierzchu, który kiedyś przyjdzie i wtedy pogodzeni przejdziemy na drugą na drugą stronę gór. Zniknął blask świec. Jeszcze przejmujące słowa Modlitwy Norwida, cisza wokół, przyszedł sen.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż