Przez Bramy Piekieł do Krainy Lodu
artykuł czytany
3806
razy
Wraz z końcem roku akademickiego 2004/2005 zaczęliśmy przygotowania do kolejnej wyprawy rowerowej. Wybraliśmy Islandię, wyspę pochodzenia wulkanicznego, najdalej na zachód wysuniętą część Europy, miejsce unikalne, gdzie krajobrazy są często określane mianem "księżycowych". Ze względu na ostre warunki klimatyczne (sztormy, wiatry, intensywne opady), rzeźbę terenu, kraina ta pozostaje jednym z najbardziej niedostępnych miejsc w Europie. W ciągu 42 dni chcieliśmy dokładnie zwiedzić wyspę, dotrzeć do bram piekieł - wulkanów, wykąpać się w gejzerach, przejść przez krainę lodu, zdobyć najwyższy szczyt Hvannadalshnukur wystający ponad lodowiec, "zapolować" na wieloryby i foki.
Dnia 18.07.2005, godz. 7:10, z Warszawy jedziemy pociągiem do Rzepina. Dalej, już rowerami, docieramy do lotniska w Berlinie. Po niespełna 3-ech godzinach jesteśmy na Islandii. Zaczynamy przygodę z nieznanym nam jeszcze krajem.
Droga z lotniska w Keflaviku do Rejkiaviku przebiega przez pola zastygniętych języków lawy. Nie ma tu ani drzew, ani krzaków. Miejscami można dostrzec tylko mchy oraz trawę. W stolicy zaopatrujemy się w żywność na kilka dni i "uderzamy" na północ. Przejeżdżamy przez najstarszą wioskę wielorybniczą Hrafmabjorg - kilka niskich domków i wielkich hangarów, gdzie "rozprawiano się" z wielorybami - po czym wjeżdżamy w głąb lądu. Pomimo słońca jest zimno z powodu chłodnego wiatru. Na przełęczy (około 1000m n.p.m.) odsłania nam się piękny widok na lodowiec Langjokull. Temperatura się mocno obniża, zaczyna silniej wiać w naszym kierunku, a chmury są tak nisko, że widzimy na odległość zaledwie kilku metrów. Jesteśmy przewiani i zmarznięci - tak właśnie wjechaliśmy do krainy Zachodnich Fiordów.
Widoki są tu niesamowite - piękne, o różnych kształtach i barwach szczyty, poprzecinane wstęgami błękitnego morza. A co najważniejsze na przystaniach morskich wystarczyło zarzucić wędkę i za chwilę była smaczna i syta kolacja.
Przez kolejne dni kierujemy się na W, podążając ku najdalej wysuniętemu na zachód krańcowi wyspy i Europy. Była to latarnia na krawędzi 60-metrowego klifu. Tuż przy brzegu wylegują się foki, a w skalistym brzegu odpoczywają przeróżne ptaki, niespotykane w innych częściach Europy. Dalej kierujemy się w stronę Sn?fellsnes. Gwałtownie zmienia się nam pogoda, przez kolejne kilka dni jedziemy w strugach deszczu. Wiatr wieje czasami z prędkością, nawet 20 m/s. Brakuje nam wody. Ciągłe opady powodują, że woda z rzek nie nadaje się do picia. Na szczęście na końcu półwyspu latarnik, który mieszkał tam z rodziną, podzielił się z nami swoimi zapasami wody, mimo że sam miał jej niewiele. Przed nami droga szutrowa. Dojeżdżamy do Selfoss i robimy zakupy na 8 dni (65kg) - na taki okres przewidujemy brak kontaktu z ludźmi. Wiatr nam nie sprzyja - ciągle w twarz. Podjeżdżamy pod Hekle. Mamy zamiar wejść na szczyt tego czynnego wulkanu, jednak warunki nie pozwalają na to. Zaczyna się sztorm. W nocy w namiocie co chwila urywają się odciągi. Szybko zwijamy obóz i próbujemy znaleźć schronisko. Po kilkunastu kilometrach przejechanych podczas sztormu z trudem odnajdujemy wkopane w ziemię schronisko. Spędzamy tu prawie dobę. Rano wiatr ustaje, deszcz niestety nie. Nie zważając na deszcz jedziemy dalej do Landmannalaugar. Księżycowe krajobrazy poprawiają nam humor. Wśród wulkanicznych pól lawowych - szarych i czarnych, pojawiają się wzniesienia całkowicie zielone, dalej - wręcz kolorowe. Na drogach brak mostów, więc rzeki trzeba przekraczać wpław. Po dwóch dniach wyjeżdżamy z SW Islandii i dojeżdżamy pod Vatnajokull-największy lodowiec wyspy. Zakładamy pod nim obóz. Przygotowujemy sprzęt. Pobudka o 3:30. Szybkie śniadanie i idziemy w górę. Przez pierwsze dwie godziny podchodzimy po odkrytych skałach wulkanicznych. Dalej już tylko lód. Zakładamy uprzęże i raki. Szczeliny, na początku wąskie, niegroźne wyżej - znacznie większe i tak głębokie, że nie widać dna. Często przechodzimy po "mostach śnieżnych". Temperatura ujemna, lecz słońce mocno przyświeca. Lodowiec wydaje przeraźliwe odgłosy. Topnieje lód, tworzą się kolejne szczeliny. Po kilku godzinach wspinaczki i lawirowania między bezdennymi szczelinami docieramy do ogromnego wypłaszczenia na wysokości około 1800 m n.p.m. Widzimy nasz cel - szczyt, wyrastający ze śnieżnej pustyni niczym okręt na morzu. Wydaje się, że jest już tuż, tuż, lecz to tylko złudzenie. Ostatnią ścianę, bardzo stromą - wręcz pionową - pokonujemy z trudnością. Ściana nagle się kończy. To szczyt Hvannadalshnukur!!! Po 45 minutach wracamy. Znowu korzystamy z "mostów śnieżnych", które podtopione przez słońce powoli tracą swoją wytrzymałość. Szarpnięcie… lina mocno się napina - Szymon wpada w szczelinę. Na szczęście nie jest głęboka i szybko go z niej wyciągamy. Około 16 jesteśmy już w bazie. Bierzemy kąpiel w pobliskim lodowcowym strumyku i padamy zmęczeni na karimaty.
Jadąc dalej na E, mijamy pływające w jeziorze błękitne góry lodowe, utworzone ze spływającej "rzeki" lodowcowej. W Hofn uzupełniamy zapasy żywności i jedziemy wschodnimi fiordami na N. Pogoda zła. Ze względu na brak widoczności, wybieramy skrót przez góry. W strugach deszczu pokonujemy przełęcze i skręcamy na drogę do Egillstadir, gdzie zaopatrujemy się w żywność na następny tydzień.
Objuczeni, jak wielbłądy na pustyni, wieczorem dojeżdżamy do Poeshofn. Na stacji benzynowej próbujemy przeczekać sztorm. Nocujemy w portowych dokach. Ranek budzi nas ciszą. Ruszamy na N. Docieramy do najdalej wysuniętego na N cypla Islandii. Latarnia, która tam się znajduje sięga koła podbiegunowego. Wyraźnie czujemy tutaj wpływ zimnego prądu morskiego, który opływa wyspę od północy. Kolejny ranek wita nas standardowo: deszcz plus wiatr w twarz. Po dniu przerwy zaczyna się kolejny sztorm. Z trudem docieramy do Husawika. W porcie rozbijamy się za wielkim hangarem, który skutecznie osłonił nas od wiatru. Następnego dnia świeci słońce. Udajemy się w rejs statkiem w poszukiwaniu wielorybów. Ujrzeliśmy ogromne cielska tych wodnych ssaków, które wynurzając się buchały fontannami wody i majestatycznie raz po raz wynurzały się i zanurzały w lazurowej wodzie. Po południu już pedałowaliśmy w kierunku powulkanicznego jeziora Nevatn. W którą stronę by nie spojrzeć widzimy wydobywający się z głębi ziemi dym, a na powierzchni stożki utworzone przez stare wulkany. Z czasem pojawia się coraz więcej zieleni, przybywa rzek. Docieramy do wodospadu Godafos. Jeszcze jedna przełęcz i naszym oczom ukazuje się Eyjefiord, na końcu którego widać miasto Akureiri. Wiatr staje się umiarkowany, świeci słońce. Przy takiej pogodzie mijamy Dalvik, przejeżdżamy do Olefsfjordur i wspinamy się na piękną otoczoną śnieżnymi górami przełęcz, prowadzącą do Siylufjordur. Pod koniec dnia dopada nas straszna ulewa i to w momencie kiedy w jednym z naszych rowerów rozrywa się opona. Zaszywamy dziurę i w deszczu dojeżdżamy do Hofsos. Przed wjazdem do Interioru, niezamieszkałej, najdzikszej i niedostępnej części Islandii, robimy zapasy jedzenia i wody pitnej na 5 dni. Po dość długim i stromym podjeździe docieramy na bezkresny płaskowyż. Ranek przywitał nas mroźnym huraganowym wiatrem, który o dziwo wiał zgodnie z kierunkiem naszej jazdy. Wykorzystując go znacznie szybciej pokonujemy bezdroża Interioru. Późnym popołudniem docieramy do Hveravellir, gdzie podczas śnieżycy kąpiemy się w gorących źródłach. Wichura nie ustaje. Ruszamy dalej. Można jechać tylko z wiatrem. Inny kierunek jazdy jest niemożliwy. Wiatr zwala nas z rowerów lub rowery jadą do tyłu. Chwyta nas śnieżyca, a my wciąż na "pustyni". Próbujemy rozbić namiot lecz okazuje się to niemożliwe. Wsiadamy milcząco na rowery godząc się z myślą, że będziemy jechać przez całą noc. Zatrzymanie się i próba przeczekania na pewno groziłaby wyziębieniem i zamrznięciem. Na szczęście znajdujemy usypisko, za którym udaje się nam rozbić namiot. Rano musieliśmy zrezygnować z gorącej herbaty. Woda w kubłakach zamarzła, a nikt nie miał ochoty jej rozmrażać. Wsiedliśmy na ośnieżone rowery i ruszyliśmy z ciągle nie słabnącym wiatrem. Jego siła była jeszcze większa. Trafiamy na domek ratowniczy gdzie możemy odpocząć i zjeść obiad. Nic nie zapowiada zmiany pogody, dlatego postanawiamy dalej walczyć z żywiołem. Wieczorem wspinamy się na ostatnią przełęcz Interioru i z zaciśniętymi hamulcami zjeżdżamy krętą, szutrową drogą. W końcu asfalt. Z radości go całujemy. Jeszcze tego dnia oglądamy Selfos - największy wodospad w Europie i rozbijamy obóz w okolicy największego gejzeru. Z powodu sztormowej pogody gejzer wybuchał bardzo nieregularnie i nisko. Gdy wiatr trochę osłabł, gejzer pokazał co potrafi. Kolejny atrakcyjny przystanek to rezerwat Pingvelir, w którym na powierzchni ziemi widoczny jest uskok tektoniczny powstały na styku płyt - platformy euroazjatyckiej z platformą północno-amerykańską. W okolicach pobliskiego jeziora zwiedzamy elektrownię termalną, która zasila Rejkiavik w prąd i ciepłą wodę. W dniu 31.08.2005 r. o świcie wsiadamy w samolot i żegnamy się z Islandią.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż