Kraj jak ogród
artykuł czytany
5817
razy
Podobno można tu znaleźć najpiękniejsze na świecie szmaragdy i rubiny, wypić najbardziej aromatyczną herbatę i zjeść najsłodsze ananasy. Dla mnie największym skarbem Sri Lanki jest roślinność – buchająca przeróżnymi odcieniami zieleni, radująca oczy całą paletą kolorów wonnych kwiatów. Sri Lanka to jeden wielki, cudowny ogród.
Gdy lądujemy na Cejlonie, zwanym od 31 lat Sri Lanką, jest jeszcze noc. Czterogodzinna różnica czasu między Polską a Sri Lanką nie jest może zbyt męcząca, ale kilkunastogodzinna podróż robi swoje. Zasypiam jak kamień na kilka godzin. Gdy się budzę, jest południe. Odsłaniam zasłony i patrzę na otoczenie hotelu jak urzeczona. Mnóstwo bajecznie kwitnących krzewów, palmy z pióropuszami gałęzi, a na horyzoncie ocean. Jestem w Kolombo – stolicy kraju.
Nasz cejloński przewodnik, Lesli, opowiada o swoim kraju, jego historii i religiach. Dowiadujemy się, że pierwsi przybyli tu, w V wieku p.n.e. mieszkańcy subkontynentu indyjskiego. W okresie odkryć geograficznych na wyspę trafili Portugalczycy, potem rządy sprawowali Holendrzy i Anglicy. W 1948 roku proklamowano niepodległość Cejlonu, a w 1972 roku nowa konstytucja zmieniła jego nazwę na Sri Lanka. Prawie 70 procent ludności to buddyści, 15 procent – hinduiści, a reszta wyznaje islam i wiarę katolicką.
Wędrujemy po Kolombo, po niezwykle kolorowych i hałaśliwych ulicach, na których królują motorowe riksze zwane tuk-tukami. Oglądamy świątynie buddyjskie, hinduskie, muzułmańskie i chrześcijańskie i czym prędzej uciekamy do miejsc znacznie cichszych i spokojniejszych.
- Jutro musimy wcześnie wstać, by zdążyć na karmienie słoni – zapowiada Lesli. Karmienie słoni? Nie bardzo to sobie wyobrażam, ale włączam alarm w budziku.
Jedziemy do Pinnawela, gdzie znajduje się sierociniec dla słoni. Moim towarzyszom droga się dłuży, zasypiają. Ja nie mogę ani na chwilę zamknąć oczu. Jak tu spać, gdy mijamy kolorowe wioski z niewielkimi domami tonącymi w kwiatach, ogromne drzewa chlebowe, akacje, sady papai, mango, bananowce, plantacje ananasów czy ryżu.
Docieramy do wioski, w której schronienie znalazły małe słoniątka porzucone lub osierocone przez swe matki. Tu karmi się je, pielęgnuje aż do czasu, gdy staną się dorosłe i będą mogły odwdzięczyć się opiekunom ciężką pracą między innymi przy transporcie drewna z dżungli. O określonych porach opiekunowie karmią słoniątka mlekiem z ogromnych butelek. Ten spektakl oglądają nie tylko turyści, ale przede wszystkim dzieciaki z cejlońskich szkół. Wszystkie ubrane w jednakowe mundurki zaśmiewają się z ciężkich zwierzaków. Potem słonie maszerują na drugą stronę wioski, do rzeki, by taplać się w niej, chłodzić swoje cielska i pić do woli.
Ruszamy w dalszą podróż. Po kilkudziesięciu kilometrach z dżungli wychodzi na nasz samochód ogromny słoń. Lesli, widząc nasze zdziwienie i przerażenie śmieje się i tłumaczy, że słonie to na Sri Lance normalka. – Zwierzęta mają pierwszeństwo, musimy stać i czekać, aż słoń przejdzie na drugą stronę – mówi mężczyzna.
Po słoniowej przygodzie czeka nas przygoda... lwia. Lwy co prawda na Sri Lance nie żyją, ale jest tu ogromna góra nazwana Platformą Lwa. Kiedyś na jej szczycie była twierdza zbudowana w V wieku na polecenie Kassapa I – syna króla Cejlonu z nieprawego łoża. Na szczyt wiedzie 1200 schodów. W klimacie chłodnym wejście po tylu stopniach nie jest może zbyt trudne, ale tu, gdzie jest bardzo gorąco i wilgotno, osiągnięcie szczytu to prawdziwa sztuka. Mniej więcej w połowie drogi można odetchnąć oglądając malunki naskalne. Są to wizerunki półnagich kobiet. Za Kassapa było ich tu podobno 500. Król lubił spacerować wzdłuż skały podziwiając nie tylko krajobraz w dole, ale i piękne naskalne kobiety. A przecież w twierdzy miał dziesiątki nałożnic...
Aż trudno uwierzyć, że przeszło tysiąc lat temu w królestwie Polonnaruwa istniała kanalizacja. A jednak, ogromny kompleks pałacowy, w którym mieszkali królowie wyspy i ich dworzanie miał łaźnie, toalety, a nawet basen. Wędrujemy pośród ruin pałaców, komnat, sal reprezentacyjnych, świątyń i posągów Buddy. Lesli wciąż przypomina nam, że wchodząc do pomieszczeń świątynnych należy obuwie pozostawić na zewnątrz. Zwraca też uwagę, by nie stawać tyłem do Buddy i nie fotografować się na jego tle. Szanujemy tutejsze zwyczaje, choć chodzenie boso po nagrzanych od słońca kamykach nie należy do przyjemności.
Przeczytaj podobne artykuły