Brzydka Afryka
Geozeta nr 9
artykuł czytany
7647
razy
Bazar
Tuż za bramą naszego domu stały dwa sklepy zbudowane z czterech patyków i kilku desek stanowiących ladę. Na ladzie ustawiono kilkanaście ząbków malutkiego czosnku, kilka owoców mango, dwie torebki soli, kawałek mocno wędzonego mięsa antylopy, parę strąków papryki. Cała wartość towaru wynosiła kilkaset franków. Przez trzy tygodnie nie widziałem aby ktokolwiek coś tam kupił. Tylko ja nabyłem torebkę soli za 25 franków. Utarg wyniósł zatem pewnie 25 franków. Jaki więc z tego zysk?? Sklep nie utrzyma przecież rodziny... ani nawet samego sprzedawcy.
Pięć kilometrów od centrum miasta znajduje się bazar. Miasto jest tak zorganizowane, że centrum położone jest nad rzeką. Są tam budynki rządowe, parę sklepów, kilka restauracji, ze trzy hotele, rozgłośnia radiowa. Od centrum ciągnie się asfaltowa ulica, prowadząca do bazaru Mamadou M'baiki (zwanego częściej Cinque Kilo). Ten targ jest też miastem, ale jakby negatywem centrum. Z tamtego można pojechać do Paryża, z bazaru da się wyjechać w interior (wybudowano tam tradycyjny przystanek autobusowy). Ten targ to drugie miasto, o podobnym obszarze jak tamto, ale o strukturze niewątpliwie bardziej skomplikowanej i zapewne niezbyt dobrze znanej. To jest zarówno ośrodek handlu jak i rozrywki; naprawia się tutaj samochód, jak i traci portfel. Można kupić wszystko co potrzebne: klapki, aluminiową miskę, wędzoną małpę, krokodyla, łeb krowy, deskę, orzeszki ziemne, arbuza, ananasa, materiał na sukienkę, torebkę wody, stołek czy zrobiony z tykwy kubek (w zasadzie taki kubek z uchwytem robi sama natura, człowiek tylko rozcina tykwę na pół). Nie przychodzi się tam tylko po to, żeby coś kupić czy sprzedać. Istnieją takie stragany (siedzi się na nich na ladach), które prawie w ogóle pozbawione są jakiegokolwiek towaru.
Bazar to taka osada ze swoimi dzielnicami plemiennymi i wyznaniowymi, z dzielnicami nędzy i bogactwa. Nie wygląda na centrum biznesu jak w krajach arabskich, a należy raczej do miejsc, gdzie się cały czas po prostu przebywa.
Jedzenie
Jedzenie kupujemy na bazarze, a właściwie kupują je dziewczyny, które nam gotują. Nie mamy lodówki, ale nasze kucharki kupują mięso na kilka dni. Leży ono na ziemi w komórce i okropnie cuchnie. Tak na prawdę śmierdzi już właściwie w chwili zakupu, no, ale skoro wszyscy je jedzą, to widocznie można.
Mieszkamy nad rzeką, więc nic dziwnego, że spożywamy mnóstwo ryb. Są one bardzo mocno wędzone i zupełnie czarne.
Podstawą każdego jedzenia jest maniok, który wymaga tak wielu "zabiegów", że aż jeść się go odechciewa, zwłaszcza, że wkład pracy nie jest rekompensowany smakiem. Bulwy manioku moczy się w gorącej wodzie, aż całe wnętrze zamieni się w pureé. Skórkę się wyrzuca, a pureé albo suszy w słońcu i rozdrabnia na mąkę, albo zawija w liście jak małe paczuszki, które potem są gotowane na parze. Maniok miesza się z mięsem lub rybą i taką papkę je rękoma. Spożywa się także jego liście i łodygi (cassava). To właśnie te liście kobiety tłuką przed każdym niemal domem. Już utłuczone i zapakowane, można kupić za grosze na targu. Kupiłem i zjadłem, niestety bez wielkiej radości. Wywołałem za to sensację wokół, bo nie widuje się Europejczyków jedzących cassavę.
Z manioku pędzi się miejscowy bimber, smakujący jak każdy inny. Jednak ze względu na niedostatki techniczne, wpływa on niestety negatywnie na wzrok. Narodowym trunkiem jest wino palmowe. Rano, całe ekipy ludzi zbierających sok z palm, wyjeżdżają ciężarówkami za miasto na plantacje. Palma daje kilka litrów soku dziennie. Jest on bardzo smaczny i słodki. Fermentuje pod wieczór albo następnego dnia i już nie jest dobry, ale zawiera kilka procent alkoholu. Wieczorem zbieracze wracają z plantacji w znacznie lepszych humorach.