Afganistan'2003
artykuł czytany
11117
razy
Centrum składa się z budynków jednopiętrowych, częściowo zniszczonych. Na obrzeżach domy parterowe, wtapiające się w zbocza łysych gór. Gdzieniegdzie są już asfaltowe ulice, widać, ze ludzie pracują przy odbudowie swojego kraju. Po około 60 kilometrach zjeżdżamy w lewo na drogę szutrową. Teraz droga prowadzi już przez góry i pnie się coraz wyżej. Upał i pył wdzierają się do samochodu. Kierowca wcale nie szanuje samochodu, wydaje się, ze za chwile urwie się miska olejowa. W południe zatrzymujemy się w jakiejś dziurze na obiad. Ale wszyscy wylegają na drogę obejrzeć nas. Zamawiamy tylko jedno danie, ja nie jestem głodna: baranina z fasola, chleb i dymka. Koszt: 50A. Rafał jest niepocieszony, nie ma bowiem ryżu.
Pijemy zielona herbatę i robimy zdjęcia. Potem jedziemy jeszcze godzinę, mijając po drodze fortece na skale, pozostałości królestwa ZAHR sprzed 4000 lat. Widok jest niesamowity. W Bamyan wydaje się, ze wszyscy mówią po angielsku (tu przyjeżdża większość turystów odwiedzających Afganistan). Zwane jest tez sercem Afganistanu, leży na wysokości 2500 m n.p.m. nad rzeka o tej samej nazwie, u podnóża masywu Baba w górach Hindukusz. Tu chcemy zatrzymać się na nocleg, idziemy więc w stronę rzeki. Spotykamy kilku chłopców, którzy wracają z kursu angielskiego. Rafał źle się czuje, jest mu słabo, wiec proszę ich by nieśli jego bagaż, co czynią z wielką ochotą. Jest mu słabo i co chwile przystaje, mam nadzieję, że to nic poważnego. Nad rzeką ktoś mówi nam, że to niebezpieczne i nie powinniśmy tutaj rozbijać namiotu. Jeden z chłopców proponuje nam nocleg u siebie w domu. Niby, ze to jest blisko, ale idziemy prawie pół godziny na wzgórze górujące nad miastem, gdzie mieści się jego dom. Naprzeciw wybiegają nam jak zwykle dzieci, zamieszkujące ten jeden dom. Jest ich chyba około 30, z 5 rodzin mieszkających wspólnie. Namiot rozbijamy na środku podwórza, całe rodziny asystują nam przy wyjmowaniu bagażu, myciu się itd. Nie można się przy nich umyć, jest tylko jakby kawałek strumyka, skąd biorą wodę do picia, gotowania i mycia się. Dopiero w nocy, kiedy wszyscy już śpią mogę się spokojnie umyć. Toaleta jest na wysokości pierwszego pietra, ale i tam towarzysza mi dzieciaki. W nocy pada deszcz, można by dłużej pospać, ale w domostwach zaczyna się już o świcie ruch. Postanawiamy zostawić część rzeczy, a zabrać do Bande Amir tylko te najpotrzebniejsze. Jeden z chłopców umawia nas ze swoim wujkiem, który ma nas zawieźć za 1500A (o 700 taniej niż inne taksówki) do parku narodowego. Wydaje nam się to cos za tanio. Nie ma czasu nawet, by cos zjeść, biegniemy na dół. Musimy jednak jeszcze trochę poczekać. Kierowca nawet nie chce słyszeć o tej cenie, to za mało. Żegnamy się z chłopakami i idziemy na drogę, żeby złapać jakiegoś stopa. Wszyscy twierdzą, że nie ma takiej możliwości, ja w to nie wierzę. Tam gdzie są ludzie i drogi, zawsze musi cos jechać. Mamy czas.
Idziemy drogą, która biegnie wzdłuż skał, pełnych jaskiń, nisz i grot, zamieszkałych kiedyś przez mnichów, a i teraz niektóre z nich są zamieszkałe. Widać tez, te gdzie były posagi Buddy (38m i 55m). Tu było ważne miejsce dla karawan zdążających z Azji Centralnej do Północno-Zachodnich Indii. Po pół godzinie zatrzymuje się mini-bus, pełno Pusztunów z dziećmi. Rafał włazi na dach a ja do środka, jest ciasno ale ważne, że jedziemy i to za jedyne 400A za 2 osoby. Siedzę ściśnięta między wymiotującymi dzieciakami, każde trzyma plastikowa torebkę w ręku. Za oknem są wspaniałe widoki, lecz nie ma możliwości robienia zdjęć. Krajobrazy przypominają mi Tybet lub Maroko. Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu. Nad brzegiem jeziora jest kilka herbaciarni i ruiny meczetu. Kilku wyrostków oferuje swoje usługi. Zastanawiamy się gdzie rozbić namiot i spostrzegamy jakieś namioty. Myślę, że to jakaś baza, więc pewnie będzie można na ich terenie zanocować, tak będzie bezpieczniej. Okazuje się, że to obóz saperów (rozminowywują teren), mają wolny namiot i zapraszają nas do siebie. Jesteśmy uradowani. Po raz pierwszy od początku podroży będziemy spali na łóżkach. Nawet jest służący, który nas będzie obsługiwał. Dowódca (Pakistańczyk z Peszawaru) zaprasza nas zaraz do swojego namiotu, mówi trochę po angielsku, ale jest jego zastępca mówiący dużo lepiej. Jemy kolacje: ryba, frytki, chleb i herbata. Oglądamy tez filmy i słuchamy muzyki z DVD (prąd zasilany z samochodu). W jednym z namiotów jest "łazienka", służący nosi nam gorącą wodę. Wieczór jest zimny, jesteśmy na wysokości 3000m. Oprócz śpiworów mamy na szczęście jeszcze koce. Budzę się przed 6tą, w obozie jeszcze cisza. Cała załoga już wraz z psami jest w terenie. Uzupełniam notatki. Koło ósmej wchodzi służący i prowadzi nas do dowódcy na śniadanie. Przypomina mi ono moje dzieciństwo, też często jadłam chleb ze śmietaną, a do tego nieodłączna herbata. Zastępca dowódcy, Khalid idzie z nami w góry. Robimy zdjęcia, kąpię się i podziwiamy widoki górskie. Jest strasznie gorąco, ale woda bardzo zimna, wręcz lodowata, lecz mimo tego kapię się. Spotykamy też pasażerów z mini-busa, pozwalają sobie zrobić zdjęcie. Są bajecznie kolorowo ubrani. Mieszkają w okolicznych wioskach. Wraz z zachodzącym słońcem zmieniają się kolory gór, lecz aparat nie jest w stanie tego utrwalić. Pod wieczór robi się chłodno, schodzimy do obozu. Ponieważ dowództwo ma jakąś kontrole, dostajemy kolację do namiotu: ryż, ziemniaki w sosie, chleb i herbata. Mamy rozwolnienie i sądzimy, że po zażyciu leków nam przejdzie. Między namiotami stoi jeep. Okazuje się, że mamy transport na następny dzień bezpośrednio do Kabulu, więc się decydujemy. Taka okazja może nam się nie trafić opuszczać góry, ale jeszcze tyle drogi przed nami.
Pobudka już o 4 tej rano, w pośpiechu przy gazowej lampie pakujemy się. O śniadaniu nie ma nawet mowy. Ale z kolacji został nam ryż (w woreczku), zjemy go w drodze. Będą też dzieci sprzedające morele, wiec z głodu nie pomrzemy. Toyota z napędem na 4 koła jest nowiutka. Kierowca nie zna angielskiego. Pomimo wertepów jedzie szybko, nie dbając o samochód. Już po 2 godzinach jesteśmy w Bamyan . Umawiamy się z kierowca za godzinę i biegniemy po bagaż. On w tym czasie ma załadować drzewo, które potem sprzeda w Kabulu. Gospodarze są nieco zdziwieni, lecz tłumaczymy im powód naszego pośpiechu. Częstują nas jeszcze herbatą. Biegiem na dół, kierowca już czeka. Po drodze dzieciaki z miseczkami pełnymi moreli, kierowca kupuje i się objadamy. Są pyszne. Świeże i pachnące. Buzie dzieci uśmiechnięte, radosne. Wkładają głowy do samochodu, są ciekawskie. W niektórych wsiach poprawiają drogę, ale nasz kierowca jedzie jak na złamanie karku. Nagle, chcąc poprawić leżąca na siedzeniu chustkę, wpadamy w rów. Truchleję, bo to nowiutkie auto, a to ja chciałam ta chustkę wyciągnąć. Odrapany jest cały bok, wgniecione błotniki. Kierowca bardzo się zdenerwował. A ja jestem na siebie wściekła. Po drodze proszę go, aby się zatrzymał celem robienia zdjęć. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś restauracji, właściciel prowadzi nas do "separee", od tyłu restauracji. Właściwie to nie wiem po co. On je obiad, a my tylko pijemy herbatę. Zaplecze hotelu przypomina wysypisko śmieci, a toaleta jest straszna, lecz i tak nie mamy wyjścia.
W Kabulu zajeżdżamy na bazar, gdzie pozbywa się drzewa, a potem zawozi nas do centrum. Okazuje się, że chce abyśmy się dołożyli na naprawę auta. Na szczęście w tłumie, który natychmiast nas otacza, jest ktoś mówiący po angielsku. Podobno on ma pokryć naprawę, a jest biedny. Trochę w to nie wierzę, lecz daje mu 20$, mam cały czas wyrzuty sumienia, że to z mojego powodu. Tłum powiększa się, musimy uważać na bagaż, ale po chwili zjawia się policjant i przegania gapiów. Żegnamy się i idziemy na poszukiwanie kafejki internetowej. Każdy mówi nam co innego, w końcu w sklepie jubilerskim właściciel pisze nam na kartce i bierzemy taksówkę (30A). Mimo tego wysiadamy za wcześnie i idziemy jeszcze ok. 2 km z całym bagażem. Po drodze jest uliczka pełna sklepów z pamiątkami dla turystów. Właściciele i sprzedawcy zachęcają nas do wejścia do środka, ale nie mamy czasu. W końcu jest kawiarenka, internet szybko chodzi, ale jest drogi (3$). Spędzamy tu prawie 2 godziny.
Rafał dostaje wiadomość z domu, że będzie musiał wcześniej wrócić do Polski, w związku z czym musimy zwiększyć tempo. Nie jestem z tego zadowolona, ale wiadomo, że tu sama nie mogę zostać. Postanawiamy jeszcze dzisiaj dostać się do Jalalabadu. Wsiadamy do taksówki (50A) i jedziemy na odpowiedni dworzec. Tu znowu czeka nas przepychanka z kierowcami. Chcą 1200A od osoby. Mini-busów już o tej porze nie ma, jest późno. W końcu jeden z kierowców godzi się zawieźć nas za 600A, po 300 od osoby. Do samochodu wsiada jeszcze jeden pasażer. Ktoś jeszcze ostrzega nas przed kierowcą. Daje Rafałowi nóż, a ja trzymam w ręku spraj na owady, tak na wszelki wypadek. Po tym co wydarzyło się w Ghazni, jestem już ostrożniejsza. Najpierw jedziemy przez góry (2000m) po drodze mnóstwo wojska (nawet niemieckie) i punktów kontrolnych. Szosa miejscami jest szutrowa, a miejscami są resztki asfaltu. Ten kierowca też jedzie szybko, daję mu znać by zwolnił. Zakręty są wprost nad przepaściami na przemian, przez pustynie i góry. Kurz jest wszędzie. Szybko ściemnia się. Pasażer obok kierowcy zasypia, więc trochę się uspokajam. W pewnym momencie zatrzymuje nas młody żołnierz z kałachem, już myślę, ze to jakaś zmowa (moja wyobraźnia działa) i jedzie z nami jakiś kawałek, po czym wysiada. Mogę odetchnąć. Po 9 tej przyjeżdżamy na miejsce.
Idziemy na poszukiwanie jakiegoś miejsca nadającego się do rozbicia namiotu. Zauważamy idących za nami 2 młodych facetów, coś pokazują i tłumaczą, ale ich nie rozumiemy. Sądzimy, że chcą nam pokazać miejsce nadające się na biwak. Potem znikają. Znajdujemy park, duży z mnóstwem drzew, krzaków. Nie mamy wody, ale jakoś się do rana obejdziemy. Kładziemy namiot, ale już go nie stawiamy. Jesteśmy zmęczeni, mamy rozstrój żołądka i jest strasznie duszno. Do tego komary i ujadanie psów. O spaniu nie mam mowy. Nagle szczekanie psów jest donośniejsze i zauważamy w pobliżu namiotu tych samych facetów, których spotkaliśmy poprzednio. Zrywamy się na równe nogi, zakładamy plecaki, ja mam też podręczny, więc mam go z przodu. Zaczyna się szarpanina, napastnik przewraca mnie, ale mimo tych bagaży udaje mi się stanąć na nogi. Próbuje wyrwać mi ten mały plecak, ale mu się nie udaje. Pewnie sądzi, że są tam pieniądze. Rafał wyjmuje nóż i wtedy oni uciekają. Zbieramy namiot i wychodzimy z parku, idąc przy murze i rozglądając się, czy zza krzaków nie wyskoczą nasi napastnicy. Jestem zdenerwowana, brudna. Idziemy do hotelu, nikt nam nie otwiera. Dopiero naprzeciwko w hotelu "Khalid Modern Guest House" udaje nam się dobudzić właściciela. Hotel jest obskurny, ale jest nam to obojętne. Musimy zapłacić po 5$. Płatne od razu. Mamy łazienkę w pokoju, rozwieszam sznurek i możemy uprać nasze rzeczy. Jeszcze długo nie możemy zasnąć. Dobrze, że tak się skończyło. Rano budzi mnie szum z ulicy, hotel jest przy głównej ulicy przelotowej. A do tego jeszcze AC, który też chodzi bardzo głośno, ale dzięki klimatyzacji wyschło nam pranie. Mogę znowu wejść pod prysznic, nie wiadomo kiedy znowu będzie to możliwe. Lecz już po wyjściu jestem spocona. Wyrzucamy trochę ciuchów, mamy za ciężkie plecaki. Riksza motorowa za 30 A jedziemy na dworzec, skąd bierzemy taksówkę do granicy. 50 A od osoby, oprócz nas jedzie jeszcze pięć osób. Po drodze mnóstwo cmentarzy, check pointow (punktów kontrolnych), wojsk. Jedziemy przez przełęcz Kyber, trochę przez pustynię. Podjeżdżamy na granicę, ruch tu spory. Jakiś młody Afgańczyk chce się dostać do Pakistanu i udaje mojego tragarza. Oddaję mu mój plecak, lecz nie spuszczam go z oczu. Pogranicznicy bardzo sympatyczni, częstują nas herbatą, przynoszą wodę do toalety i pozwalają mi zrobić zdjęcie.