podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Do utraty tchu! Sumatra'98
reklama
Paweł Zalewski, Jacek Bukowicki
zmień font:
Do utraty tchu! Sumatra'98
Geozeta nr 6
artykuł czytany 6251 razy
Park Narodowy Leuser stał się jednym z najbardziej popularnych miejsc na Sumatrze dzięki temu, że orangutany są przyzwyczajone do widoku człowieka. Czasami podczas trekkingu zdarza się, że nieostrożnemu turyście sprytna małpa zwinie kiść bananów.

Do Bukit Lawang dojechaliśmy już po zmroku

Z nieba, jak zwykle o tej porze lało jak z cebra. Gdy wysiedliśmy i schroniliśmy się pod dachem jakiejś jadłodajni, natychmiast powitali nas tubylcy. Bez dłuższych ceregieli zatroszczyli się o to, żebyśmy wybrali jednego z nich na naszego przewodnika. W ten sposób ubiegali innych, którzy czekali przy swoich rodzinach prowadzących bazy noclegowe. Nasz okazał się bardzo miły i mówił dobrze po angielsku. Jak się jednak potem okazało nie grzeszył jednak zbytnią wyobraźnią i odpowiedzialnością. Po dokonaniu formalności i umówieniu się na następny dzień udaliśmy się do wcześniej poleconego hoteliku. Następnie porządnie już zgłodniali udaliśmy się do pobliskiej gastronomii. Piszemy o tym nie bez powodu, gdyż w bezpośredniej konsekwencji tej obiado-kolacji nasze żołądki zmieniły diametralnie i wbrew naszej woli swe funkcjonowanie i jeszcze długo potem nie powracały do normy. Zaprawdę, w Bukit Lawang była to nasza ostatnia wieczerza. Tamtego wieczoru wszystko było w porządku do czasu gdy położyliśmy się spać. Wspominając obfitą kolację z ogromną ilością tropikalnych owoców, wesoło rozmawialiśmy i cieszyliśmy się na jutrzejszy dzień. Och, jakże to teraz wydaje się żałosne. Mimo ogromnego zmęczenia, ciężko było usnąć. Z zewnątrz docierał do nas jednostajny, głośny szum rzeki, jakby monotonna ulewa ogarnęła okolicę. Ale to nie było tym co nam nie dawało spokoju. To coś tkwiło wewnątrz i szykowało dla nas jedną z najgorszych nocy naszego życia.
Cisza przed burzą nagle urwała się gdy w środku nocy jeden z nas jak porażony wyskoczył z łóżka w stronę toalety rozpaczliwie usiłując donieść jak najwięcej do narciarskiej dziury. Wiadomo było już co się święci. Pozostali nie czekali długo na swoją kolej. Po nocy spędzonej w konwulsjach, rano byliśmy bladymi wrakami, nie kwalifikującymi się na wyjście w góry. Przewodnik trochę pomarudził, ale chyba zrozumiał. Odłożyliśmy wycieczkę na następny dzień, a ten spędziliśmy na całkowitej głodówce, regularnie kursując między łóżkiem a toaletą. Rankiem, następnego dnia czuliśmy się trochę lepiej. Nie mogliśmy sobie pozwolić na jeszcze jeden dzień zwłoki, więc wyruszyliśmy, choć nie w komplecie, na spotkanie z lasem równikowym i jego mieszkańcami.
Górski las nie jest tak ciemny jak nizinny, za to ma znacznie bogatsze poszycie dzięki większej ilości światła docierającej do podłoża. Mogliśmy podziwiać olbrzymie drzewa wystrzelające pionowo w górę ze szkarpowych korzeni, pomagaliśmy sobie łapiąc się lian przy stromych podejściach, mijaliśmy wiszące na gałęziach termitiery, wzdrygaliśmy się na widok okazałych mrówek. Cały czas towarzyszyły nam koncerty wszechobecnych cykad. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się w miejscach gdzie można było spotkać naszych leśnych kuzynów. Dowiedzieliśmy się w międzyczasie, że jest jedna samica o imieniu Nina, której lepiej się wystrzegać. Podobno przestała być sympatyczna dla ludzi po tym, jak jeden z przewodników zabrał jej martwe dziecko. Nie ulękli szliśmy dalej. Dziwny jedynie był fakt, że prawie w ogóle nie opędzaliśmy się od latających insektów - jakby ich nie było. Nagle jeden z przewodników zauważył orangutana. Wszyscy zamarliśmy i patrzyliśmy we wskazanym kierunku. Faktycznie! Coś się ruszało. Powoli z leśnej gęstwiny wyłaniała się kudłata postać. Podszedł tak blisko, że mogliśmy go poczęstować owocami i dokładnie sfotografować. Spotkanie nie trwało zbyt długo, gdyż jego śladem podążała groźna Nina. Przewodnicy od razu zaczęli biec, sugerując tym samym i nam ucieczkę. Byliśmy uratowani! Innym razem my uganialiśmy się za gibbonami próbując je nakłonić do pozowania. Bezskutecznie.
Wycieczka powoli dobiegała końca. Droga powrotna wiodła wzdłuż Bohorok. Mieliśmy do wyboru - ekspresowy spływ na grubych dętkach od traktora bystrą, pełną wystających skał rzeką, co z pewnością dostarczało niemałej dawki adrenaliny, lub spokojny marsz ścieżką na drugim jej brzegu. Tym razem woleliśmy powiedzieć przygodzie kategorycznie NIE! Niepewność o nasze żołądki i ogólne wyczerpanie - to było dość, żeby nie prosić się o dodatkowe wrażenia. Pomijam już fakt, że za tę przyjemność trzeba by było słono zapłacić.

Los jednak lubi płatać figle

Wówczas jakoś szczególnie upodobał sobie nas. To co przeżyliśmy podczas przeprawy na drugą stronę rzeki na pewno będziemy pamiętać do końca życia. Przejście przez rwący żywioł było nie lada sztuką, którą każdy przewodnik musiał opanować. Jednakże najwyraźniej nam poskąpili tej wiedzy lub nie potrafili jej przekazać. Uznali, że wystarczy jak złapiemy się ręce i razem przebrniemy w miejscu, gdzie rzeka wydaje się nieco spokojniejsza. Jednak zapomnieli wziąć pod uwagę ostatnie obfite opady. Ani słowa o strategii, ani o odpowiednim ustawieniu ciała. Była pośród nas jedna para Anglików. Gdybyśmy wiedzieli co nas czeka, inaczej byśmy się ustawili, a także inaczej byśmy się siebie trzymali. Potem było za późno. Woda w centralnej części sięgała sporo ponad pas. Jednak najgorszy był ten wewnętrzny, podpowierzchniowy nurt. W krytycznych chwilach próbowaliśmy się zapierać o głazy na dnie. I to nie pomagało. Prąd razem z nimi niemiłosiernie spychał nas ku progowi skalnemu, za którym rzeka odkrywała swe prawdziwe oblicze. Przelewając się pomiędzy wystającymi skałami i poprzez bystrza woda kotłując się nabierała olbrzymiej prędkości. Dość powiedzieć, że nie tak dawno jakiś brawurowy Holender stracił życie, gdy szalejący żywioł porwał go pomiędzy skały. Wiedząc o tym największe chwile grozy przeżyliśmy gdy nasz łańcuch pod naporem rzeki poszedł w rozsypkę i jeden z nas oraz Anglik w mgnieniu oka zniknęli w otchłani kipiącej wody. To zakrawa na cud, że oni przeżyli, gdyż w tej kipieli człowiek był właściwie bezradny. Była to istna walka o życie. Anglik jeszcze długo był w szoku i ledwo dowlókł się do Bukit Lawang.
Następnego dnia wyjechaliśmy do Medan szkolnym autobusem, w którym wszystkie miejsca, łącznie z dachem były zajęte. Dla nas jednak nawet siedzenia się znalazły. W mieście miał czekać na nas autokar do Bukittingi - kolejnego celu naszej wyprawy ze względu na okazałe wulkany oraz na położenie po drugiej stronie równika.
Strona:  « poprzednia  1  [2]  3  następna »

górapowrót
podobne artykułyPrzeczytaj podobne artykuły
»  Wyspa w wyspie, jezioro w jeziorze
górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]