podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Do utraty tchu! Sumatra'98
reklama
Paweł Zalewski, Jacek Bukowicki
zmień font:
Do utraty tchu! Sumatra'98
Geozeta nr 6
artykuł czytany 6247 razy

Po 30 godzinach jesteśmy w Bukittingi

To prowincjonalne miasteczko w samym środku Sumatry. Architektura wskazuje na to, że holenderscy koloniści wynieśli się stąd niedawno. Nie jest to miejsce tłumnie odwiedzane przez turystów. Początkowo nawet trudno nam było znaleźć kogoś mówiącego po angielsku. Lecz z rozmówkami indonezyjskimi w ręku udaje nam się odszukać całkiem niedrogie i wygodne lokum. Pokrzepieni posiłkiem (pierwszym od feralnej wieczerzy w Bukit Lawang) ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Z niemal każdej ulicy rozpościera się widok na któryś z dwóch pobliskich wulkanów - zachodni Kutotuo (2878 m n.p.m.) i wschodni Mt. Merapi (2891 m n.p.m.). Oba pokryte chmurami wyglądają równie majestatycznie i wspaniale, ale celem naszej wspinaczki, z braku czasu i sił, mógł stać się tylko jeden. Wybraliśmy więc wyższy. Jednym z ciekawszych miejsc w miasteczku był bazar. Rojny i gwarny jak każdy bazar na świecie oferował swym klientom wielką rozmaitość wszelkiego dobra. Od ogromnej ilości różnorakich bananowych chipsów, barwnych tkanin, koszulek, przez drewniane miski, noże, aparaty, aż do najróżniejszych rupieci, z naszego punktu widzenia kompletnie nie przydatnych, takich jak zardzewiałe śrubki, nakrętki, popsute zegarki, pogięte noże, stare czasopisma, klucze czy też zaśniedziałe monety. Wszystko to leżało rozłożone na matach i czekało na swego kupca. Wieczorem, gdy wracaliśmy do naszego hoteliku, z trudem rozpoznawaliśmy to jaskrawe i rozkrzyczane za dnia miejsce. Po ruchliwym dniu nie został nawet ślad. Szare, drewniane baraki, w których tylko złowieszczo odpowiadało echo - i ani żywej duszy.
Po dość długich targach o cenę doszliśmy wreszcie do porozumienia i umówiliśmy się z przewodnikiem na godzinę siódmą. Musiał jednak zaspać, gdyż zbudziliśmy się w końcu sami około ósmej. Ruszając o tej porze nie mieliśmy już wielkich szans na dotarcie na szczyt zanim zbiegną się chmury. Wybaczyliśmy jednak przewodnikowi tę gafę uznając, że może lepiej się stało, że dłużej sobie wypoczął. Mieliśmy obawy (jak się zresztą okazało niesłuszne) czy aby dotrze na górę, chudy był bowiem jak patyk, a wiecznie roześmiane usta straszyły czarnymi czeluściami. Nie była to oznaka dobrego zdrowia. Przed wyjściem dowiedzieliśmy się, że idzie z nami jeszcze jeden przewodnik. Zdziwiliśmy się, bo na nas trzech turystów wypadało aż dwóch przewodników. Ten jednak wyglądał solidniej. Wcześniej trzeba było kupić coś do jedzenia. Ponieważ jeszcze nie mogliśmy nawet patrzeć na indonezyjszczyznę, szukaliśmy czegoś europejskiego. Na próżno. W końcu znaleźliśmy bułki, które były tak słodkie, że od razu zbierało się na mdłości. Ale lepszy rydz. Przewodnik ponadto chciał na pięć osób kupić jedną 1,5 litrową butelkę wody. Uznając to za dobry dowcip i klepiąc go przyjaźnie po plecach zażądaliśmy dalszych trzech. Jak się później okazało - słusznie. Wreszcie dojechaliśmy do wulkanu. Zauważyliśmy, że nasi nowi przyjaciele zdejmują ich nieodłączne klapki i sięgają do plecaków. Zaciekawiło nas jakież to specjalistyczne obuwie z nich wyciągną. Lecz nic takiego się nie stało. Plecaki założyli na plecy i na bosaka, nie zważając na ostre kamienie i pokaźne ilości pełzającej zwierzyny zaatakowali wulkan. A my, mocno zadziwieni, za nimi. Droga początkowo była dość łatwa. Wkrótce okazało po co mamy aż dwóch przewodników. Chudy słabo znał drogę i często na początku konsultował się z krępym. Na szczęście dochodzili do porozumienia i sprawnie posuwaliśmy się na przód.
Najpierw szliśmy przez warzywne pola, które w zasadzie niczym nie różniły się od polskich. Mijaliśmy pełne dorodnych jarzyn zagony pełne kapusty i marchewki, po których niespiesznie poruszały się krocionogi. Dalej weszliśmy w wysokie, 2-3 metrowe trzcinowisko. Szliśmy korytami odprowadzającymi wodę w czasie dużych opadów. Z chaszczy wypadliśmy na wilgotną łąkę zadowoleni, że chociaż nie ślizgamy się na błocie. Za łąką zatrzymaliśmy się na chwilę by, jak się okazało powyciągać z nóg pijawki. Te oślizgłe bestie za nic sobie miały długie cholewki butów a nawet stuptuty. I tak, grube jak palec wkręcały się w nogi żądne naszej krwi. Po wyrwaniu wszystkich pasażerów na gapę, weszliśmy do bambusowego lasu. Droga była tu strasznie podmokła, lecz szeroka a po bokach mieliśmy zwarte ściany bambusowych tyk. Niektóre rury miały pnie o średnicy blisko pół metra. Dalej tyki zostały zastąpione przez liściaste drzewa. Droga stawała się coraz trudniejsza. Chudy nie zwalniał, a do tego okazało się jeszcze, że w przeszłości był lekkoatletą. Już wcześniej zauważyliśmy (nie dało się nie zauważyć), że odkąd weszliśmy do lasu przewodnik właściwie nie był nam potrzebny. Pnąca się w górę ścieżka pokryta była równym kobiercem różnorakich śmieci. Przez to puszcza straciła wiele na atrakcyjności i jej wizerunku nie mogły poprawić nawet 5-6 metrowe paprocie drzewiaste i długie liany - znaczna pomoc przy wspinaniu. Głodni i wymęczeni wyglądaliśmy płaskiego odcinka drogi. Ale to przecież wulkan - im bliżej szczytu tym stromiej.
Drugi przewodnik, którego łapały skurcze został daleko w tyle. Za to pierwszy ciągle nie dawał się dogonić. Nareszcie las się skończył. Naszym zmęczonym oczom ukazał szczyt. Po stromych wulkanicznych skałach, czepiając się rękami każdego występu niezmordowanie parliśmy naprzód. Na widok bliskiego kresu wędrówki wstąpiły w nas nowe siły. Jeszcze parę kroków i jesteśmy. Można odpocząć. Rozglądamy się wokół i widzimy, że nic tu nie przypomina tętniącej życiem puszczy, którą niedawno opuściliśmy. Krajobraz iście księżycowy. Atak szczytowy i naszym oczom ukazuje się piękny widok na kratery Mt. Merapi. Aż po horyzont mieszają się kolory siarczanej żółci, żelaznej czerwieni i szarości wulkanicznego tufu. Z największego krateru wydobywają się kłęby pary. Stamtąd też dochodzą nas nieustanne bulgoty i pomruki drzemiącego wulkanu. Nagle dostajemy się w objęcia nadciągającej chmury. Trudno oddychać. Kaszlemy. Pospiesznie robione zdjęcia i zaczynamy schodzić. Na dole trafiamy do sumatrzańskiej wioski. Sympatyczni mieszkańcy częstują nas pieczonymi bananami i wywarem z trzciny cukrowej. Pokrzepieni ruszamy dalej. Spieszymy się, gdyż jeszcze dziś wieczorem mamy autobus z Bukittingi do Pekanbaru, a stamtąd do Singapuru. Wreszcie chwila na złapanie oddechu.

Wiadomości o Sumatrze

Sumatra wraz z przyległymi wyspami zajmuje powierzchnię 473 tys. km2, (25% pow. kraju). Można wyróżnić 4 krainy geograficzne: bagniste niziny wschodniego wybrzeża, ciągnący się wzdłuż całej wyspy łańcuch gór, wąski pas nadbrzeżnych równin zachodniego wybrzeża i archipelag wysp Mentawai. Najwyższy szczyt wyspy to wulkan Kerinci - 3805 m n.p.m.
Panuje tu klimat równikowy wybitnie wilgotny. Pora deszczowa trwa właściwie przez cały rok. Średnia roczna suma opadów wynosi 2820 mm. Niektóre tereny u podnóży gór otrzymują rocznie nawet powyżej 5000 mm. Połowę powierzchni zajmują tereny leśne, 5% powierzchni stanowią nawadniane pola ryżowe, a 8% plantacje olejowca i kauczukowca, a prawie jedna trzecia to zarośla, górskie hale i nieużytki. Najważniejsza roślina uprawna to ryż. W rejonach górzystych ustępuje ona maniokowi. Podstawowa gałąź gospodarki to przemysł drzewny.
Na Sumatrze żyje około 40 mln mieszkańców i liczba ludności rośnie tu szybciej niż w innych częściach Indonezji. Największą grupą etniczną Sumatry są Batakowie zamieszkujący tereny wokół jeziora Toba. Inne większe grupy to: Aczinowie, Minangkabau z Sumatry Zachodniej, mieszkańcy wyspy Siberut, Malajowie z płd-wsch. i Redziangowie zamieszkujący okolice jeziora Kerinci.
Strona:  « poprzednia  1  2  [3] 

górapowrót
podobne artykułyPrzeczytaj podobne artykuły
»  Wyspa w wyspie, jezioro w jeziorze
górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]