Alpy - dolina Aosty
artykuł czytany
3121
razy
W schronisku tym mieliśmy pewien problem, bo zostaliśmy zapisani jako Schumiez, a na karteczce na stole (tak rozsadzają tych, którzy jedzą posiłki) pojawiło się imię Joanna. Ponieważ ktoś utrzymywał, że niby on i jego kompania to właśnie Joanna, więc nie upieraliśmy się bardzo do bycia Joanną. Jednak w drugiej turze (a na takie dwa rzuty podzielono gości w schronisku) też nas nie było i zaczęliśmy robić delikatną awanturę domagając się posiłku. Okazało się, że nas nie było też na liście noclegowej. Praktycznie nie figurowaliśmy nigdzie... w końcu szczęśliwie odkryliśmy jak nas nazwano i wreszcie usiedliśmy do stołu. Tym razem wzięłam "Minestrone" i nie było Tyraj-Misiu. W tzw. międzyczasie zaczęły mnie obcierać buty...
W dol. Gressonay jest pięknie i kręto! Jedzimy w dół do dol. Aosty i podziwiamy widoki oraz jazdę kierowcy, który bez mrugnięcia okiem pokonuje zawijasy wśród ciasno wybudowanych domów oraz serpentyny na stoku. Nagle: Jest! Via ferrata! W Gressonay. Musimy tu przyjechać! - obiecujemy sobie.
W dol. Aosty mały skwar- jednak wyżej jest fajniej! Nie wyobrażam sobie co dzieje się na południu Włoch- tam ludzie zamieniają się chyba w skwarki na słońcu. My wreszcie dostajemy się do "naszej" doliny, do Karola (auto) i pod prysznica. Przyda się po 3 dniach dziecka...
Co będzie jutro? Trudno powiedzieć... Nasi Koledzy z konkurencyjnego miasta utkwili w ścianie Matterhornu - pierwsza polska okupacja schronu na Grani Lwiej Matterhornu. A my co? Buty mnie nie puszczają na nic bardzo poważnego, więc chyba pójdziemy na Gran Paradiso? Tak, idziemy tam! Następny dzień wita nas deszczem... o choroba! Nic, na razie zwiedzimy miasto Aosta, miasto z pozostałościami rzymskimi, wczesnym gotykiem i innymi wspaniałościami. A deszcz pada, pada, pada... SMS od znajomego z IMGW podaje, że będzie lepiej, a potem gorzej :( Ze wspinania w okolicach Aosty nici. Jedziemy pod Gran Paradiso, zobaczymy co będzie dalej...
Wysoko w dolinie, u stóp Raju pod wieczór się rozpogadza. Znaczy się idziemy w nocy. Budzik nastawiłam na 1:30.....fuj! Co za pomysł! Śpimy szybciej bo noc krótka. Ciemna nocą lepiej sobie pogadać idąc pod górę. Jakoś tak raźniej, że nie tylko ja mam niepokolei w głowie- zamiast spać w schronisku i wstawać o 4:00, śpię gdzie bądź i lezę pod górę totalnie zaspana. Idziemy- piękne gwiazdy nad nami. W schronisku Emanuela trafiamy na środek "wychodzenia". Ruszamy za innymi i... dzięki temu wchodzimy w inną drogą niż zwykle się chodzi. Wchodzimy na drogę idącą ze schroniska... Kluczymy przez popękany lodowiec, który utworzył całkiem fantastyczne kształty. Mijamy wszystkich i dobrze, bo potem będzie tłok na samym szczycie. Niestety znowu nie jesteśmy pierwsi na szczycie! Przed nami były 4 sztuki ludzkie. I dodatkowo jeden przewodnik, którego klienci wyglądali jakby mieli zaraz umrzeć, chciał się wepchać. Lecz mimo to udało się nam wejść na szczyt! Faktycznie, grań szczytowa na Gran Paradiso jest lekko "lufiasta" i niebezpieczna przy dużej ilości ludzi... To chyba kolejna góra, która jest niebezpieczna poprzez obecność tłumów ludzkich. Sfruwamy na dół. Jest bosko- piękna pogoda, piękne widoki! Trochę moje trekkingowe butki przemokły na śniegu, ale dobrze, że się dało w nich iść.
Po godzinnym lenistwie przed schroniskiem schodzimy na dół i jedziemy po naszych kolegów. A tam dramat! Oprócz zdobytego Breithorn, niczego więcej nie udało się dokonać. Na Matterhornie było totalne załamanie pogody. No szkoda, bo ciekawiła mnie Lwia Grań...
Jedziemy na ferratkę do Gressonay, atakujemy "na lekko". Miło, tylko po co tu tyle klamer? Można sobie ponabijać siniaki od tego żelastwa! Na "feratce" jest most wiszący i most nepalski... Ciekawe, ciekawe... Po 2 godzinach jesteśmy na dole. Jedziemy teraz do Szwajcarii, pod Piz Bernina, gdzie czekają na nas koledzy z tego samego miasta co my. Pogoda coś jakby się załamywała, ale może, może nie będzie tak źle. W Szwajcarii witają nas opłaty na parkingach, wysokie tamy wybudowane w wysokich górach, no i typowa drożyzna :. Atakujemy schronisko pod tzw. Berniną.... Bardzo nowoczesne schronisko, miłą obsługa, ceny wysokie... tylko dlaczego sypie kaszka z nieba? Tego nie rozumiem. Śpimy w pokoju Piz Bianco, ale nie za długo- wstajemy o 3:30 śniadamy i leziemy. Choroba! Deszcz pozamarzał w polewę lodową na kamieniach, chmury nisko, pada śnieg. Choroba! Co za pech! Dochodzimy do lodowca; już godzina 6:30. Późno! Chmury schodzą niżej. Nic nie widać! Wracam! Ładniej dziś już nie będzie! Iść Bianco Grat i nic nie widzieć to grzech! Ze mną wracają koledzy z konkurencyjnego miasta. Co za dramat! Pogoda jednak mnie utwierdza w przekonaniu, że jednak dobrze się czasem wrócić. Bob i reszta poszła jeszcze w górę, ale tam było już tylko gorzej- też zawracają. Czekamy na nich w schronie i grupowo w morowych nastrojach schodzimy na dół. Nie dość, że Bernina nas "olała", to jeszcze Piz Badil (tam mieliśmy jeszcze się wspiąć) też jest zalodzony w 100%. Czas na wakacje się nam kończy... co robić, co robić?
Przeczytaj podobne artykuły