Pójść do Rzymu
artykuł czytany
1914
razy
"W mieście Copegliano dopadła mnie kolejny już czwarty raz tego dnia burza z gór. Schowałem się pod tarasem domu handlowego. Obok stanęła starsza kobieta z rowerem. Jest godzina 19.00 i robi się ciemno. Tym razem poddaję się. Pytam rowerzystkę o najbliższy kościół i o proboszcza, bo mam problem z noclegiem. "Tu całkiem blisko jest kościół parafialny i jest ksiądz. Pół kilometra stąd, w dół ulicy. Jest też klasztor kapucynów. Może oni pomogą?" - Powiedziała. Podziękowałem jej i gdy tylko mniej już padało, udałem się szeroką aleją do klasztoru kapucynów. Starszy furtian z długą siwą brodą i popielatym fartuchu odmówił mi noclegu tłumacząc, że mają salę chorych i nie mogą mnie przenocować. Może przenocuje mnie proboszcz w pobliskiej parafii? To tylko pół kilometra. Idę, zatem do kościoła. Mijałem go już wcześniej. Żółty, otynkowany. Styl neoromański. Z prawej strony, za kościołem widzę tabliczkę i domofon. Dzwonię. Otwierają się drzwi i wchodzę. Z lewej strony półpiętra wychodzi starszy kapłan. Łamanym włoskim mówię mu, o co mi chodzi. Każe mi czekać, bo ma u siebie w Biurze Parafialnym klientów. Opadam w głęboki, skórzany fotel na holu i czekam. Z rozmowy, jaką udaje mi się mimowolnie podsłuchać wynika, że mężczyzna i kobieta z dziewczynką w wieku 8-9 lat, ustalają termin zawarcia związku małżeńskiego. Trwa to bardzo długo. Proboszczowi nie spieszy się. Mnie tak, bo wizja noclegu nadal jest mało klarowna. Wreszcie klienci wychodzą. W tym czasie wchodzi z ulicy dwu młodych mężczyzn i kobieta. Jeden z nich rozumie, co nieco po angielsku i zaczyna rozmowę ze mną. Nocleg? W porządku. Proszę za mną. Prowadzi mnie przez podwórko, plebanii do pomieszczeń, gdzie prowadzi się akcje charytatywne i spotkania z młodzieżą. Mam do swej dyspozycji kuchnię z kominkiem, a obok węzeł sanitarny. Czy potrzebujesz pościel? - pyta młody Italiano, a przysłuchuje się temu proboszcz.. Cordiale grazie - odpowiadam. Przyniosę ci coś do jedzenia - mówi i obaj mężczyźni wychodzą. Biorę się za mycie. Ciepła woda. Co za ulga! W tym czasie młody Italiano przynosi mi na tacy dużą przekrojoną bułkę, parę plasterków szynki parmezańskiej, pół butelki lemoniady i dwie paczuszki mikroskopijnych ciasteczek. Na koniec pyta, jak mam na imię i życzy mi dobrej nocy. Gdy umyłem się, zjadłem to, co dostałem z proboszczowskiej kuchni. Jednak nadal nie czułem się najedzony. W kuchni znalazłem kilka gatunków makaronu, więc nieco ugotowałem sobie. Potem przyprawiłem oliwą i tym dopełniłem kolacji. Na jutro zaś zaparzyłem sobie kawę Anatol, którą niosłem z Polski. Tymczasem na zewnątrz, po raz czwarty rozszalała się letnia burza. Zasnąłem po godzinie 22.00."
Inną trudnością na trasie pieszej pielgrzymki były przełęcze alpejskie, do których nasz pielgrzym nie był przygotowany kondycyjnie. Ich pokonanie kosztowało dużo sił fizycznych, jak i też wymagało niemałego samozaparcia się, szczególnie, gdy człowiek uświadamia sobie, jak wysoko przyjdzie mu wspinać się. Nie jest tu istotne, że wspomniane przełęcze były wyasfaltowane i w zasadzie dostępne dla ruchu aut osobowych z wyjątkiem aut z przyczepami kempingowymi. Znaczny wysiłek fizyczny determinował kondycję psychiczną. W relacji z XXII dnia pielgrzymki czytamy:
"Ponieważ czekał mnie dzisiaj drugi atak nowego szczytu, tym razem Katschberg, więc przygotowałem się na to technicznie. Aby nie zabrakło sił, zjadłem tabliczkę czekolady (0,55 euro) i puszkę kompotu brzoskwiniowego (0,79 euro), oprócz oczywiście obiadu. Ruszam, więc na tę górę próby. Podjazd 15 % na odcinku 5 km. Najpierw etap I: 2 600 m, potem mały płaskowyż i znów 1 500 m podejścia. Początkowo podejścia robię, co 600 m i odpoczywam. Serce bije mocno i pot leje się ze mnie. Kolejne przerwy robię już tylko, co 200 m. Auta powoli podjeżdżają pod górę i tak samo wolno, na I biegu, zjeżdżają. Wreszcie po długim wypatrywaniu widzę długo oczekiwany napis: Katschberg. Tak oto mijam granicę landu. Do widzenia w landzie Salzburgu - widzę napis po prawej stronie. Jestem, zatem na wysokości 1 641 m nad poziomem morza, czyli tyle powyżej mego mieszkania na Żuławach. Wchodzę do nowego landu, do Karyntii."
W zamysłach naszego pielgrzyma była modlitwa u grobu Sługi Bożego, papieża Jana Pawła Wielkiego. Na miejscu, po dwu godzinach stania w niekończącej się kolejce pielgrzymów z całego świata, nie było na to miejsca. Kolorowi ochraniarze nie pozwalali zatrzymać się na dłuższą modlitwę. Andrzej zdążył tylko w biegu, mijając białą płytę nagrobną Polaka-Papieża, zdążył tylko odmówić na stojąco jedną "zdrowaśkę" w sobie znanych intencjach, z którymi wędrował przez pół Europy. Kiedy usiłował uruchomić kamerę cyfrową, ciemnoskóry ochraniarz wrzasnął: No video ! Andrzej z przykrością zauważył, że zanikło w tym miejscu należne sacrum. Typowa masówka, jak w typowym światowym muzeum, które każdy turysta winien "zaliczyć". W takich sytuacjach słychać nieomal komendę poganiacza: "Proszę wycieczki, proszę dalej, bo za nami następna wycieczka, która też chce coś zobaczyć".
Na dłuższe medytacje modlitewne pozostawała, zatem Bazylika św. Piotra. Tu też pojawiła się pewna trudność. Otóż na trasie, tak w Austrii, jak i w Italii, ludzie pytali naszego pielgrzyma, dokąd idzie. Kiedy dowiadywali się, że idzie do grobu Polaka-Papieża, podziwiali naszego pielgrzyma, a następnie dając pieniądze, prosili o zakupienie i zapalenie świec wotywnych w swych intencjach w Watykanie. Niestety w Bazylice św. Piotra było to technicznie niemożliwe, gdyż jest tam tylko oświetlenie elektryczne. Inaczej w krótkim czasie wnętrze Bazyliki byłoby czarne od płonących świec. Koniec końców świece wotywne zapalone zostały w bocznym ołtarzu kościoła pw. Św. Oktawiana, gdzie proboszcz, u którego zatrzymał się nasz pątnik, codziennie sprawował Najświętszą Ofiarę.
Warto na koniec zapytać, co niesie przed siebie wiele milionów ludzi przez minione stulecia? Co sprawia, następuje renesans ruchu pielgrzymkowego w naszej szerokości geograficznej? Na pewno nie będzie to tylko sprawa otwartych granic w "demoludach". Jest to na pewno jakaś racja, aczkolwiek nie najważniejsza. Człowiek współczesny na pewno poszukuje wartości ponadczasowych, a do tego potrzebuje też i pewnego dystansu czasowego, aby uczynić sobie mały remanent życiowy. Podsumowanie własnych aktywów i pasywów. Aby w trudzie pątniczego marszu lepiej ujrzeć własne słabości i nałogi, a przez to skuteczniej nad tym zacząć pracować. Andrzej pielgrzymował pieszo do Rzymu 38 dni. Jest to dużo i mało. Jak dotąd, jest to ponoć najkrótszy czas marszu z Polski do Rzymu, ale nie o to tutaj chodzi. Chodzi o to, aby przez te dni, kiedy to przemierzył około 2 128 km ujrzeć siebie takim, jakim się jest w istocie. Chodzi tu też i o to, aby w jakiś metafizyczny sposób zbliżyć się w swej samotności do Tego, który nigdy nie opuszcza człowieka, aby zbliżyć się do Boga, którego obecność tak często jesteśmy w stanie przegapić w falującym tłumie hałasu dnia codziennego. Właśnie w szumie alpejskiego potoku i łagodności polany zalanej świeżą zielenią widać odblask Boga, do którego na pewno dąży każdy z pielgrzymów przez cały czas w sposób mniej lub bardziej świadomy. Człowiek zawsze dążył do piękna i miłości, a tym właśnie jest Bóg.
Przeczytaj podobne artykuły