Kocioł Bałkański 2006-2007
artykuł czytany
3996
razy
Relacja z wyprawy Kocioł Bałkański 2006/2007
* 2006 - Grecja (Korfu/Kerkyra), Albania, Chorwacja, Kosowo
* 2007 - Grecja (Zakynthos), Albania, Chorwacja, Macedonia + Włochy
Półwysep Bałkański, popularnie zwany Bałkanami, można albo kochać, albo nienawidzić. Najczęściej decyduje o tym pierwszy pobyt. Ja, będąc w tym rejonie Europy już po raz dziesiąty, zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Wszystko zaczęło się w 1997 roku wyjazdem w ciemno do Chorwacji. Tam, przypadkowo poznana rodzina, stała się celem letnich wakacji przez najbliższe siedem lat. Wówczas chcieliśmy odwiedzić również Czarnogórę (ówczesną Jugosławię). Niestety - animozje pomiędzy obydwoma krajami zaznaczone przez zasieki i pola minowe - pozostałości z tragicznej wojny w byłej Jugosławii - oznaczało brak możliwości wjazdu do tego kraju. Dopiero w 2000 r. udało się nam tam dostać. Atmosfera grozy, niepewności towarzyszyła nam podczas jednodniowej wycieczki po Czarnogórze. Nigdy nie spodziewalibyśmy się, że zaledwie cztery lata wystarczą na kompletną zmianę wizerunku tego kraju. Właśnie w 2004 r. w Czarnogórze spędziliśmy wakacje. W tym samym roku kilkugodzinnym pobytem w Shkodrze zaliczona została Albania. Rok 2005 minął pod znakiem rozłąki z Adriatykiem. Wówczas naszym celem było Morze Czarne, czyli Rumunia wraz z Bułgarią. Kraje niezwykłych kontrastów, sprzeczności i zarazem niczym nietkniętego piękna przyrody. Rok 2006 i 2007 upłynął pod znakiem penetracji Grecji, ale przede wszystkim - wizyty w Kosowie, Albanii i Macedonii.
Tak właśnie w pigułce wyglądają nasze doświadczenia z Bałkanami.
Dwa lata temu opisałem wyprawę do Rumunii i Bułgarii. Niestety w zeszłym roku z uwagi na brak czasu, opis wakacji nie ukazał się. Teraz starałem się to naprawić, opisując zeszłoroczny wyjazd dopiero teraz. Z uwagi, iż spora część trasy pokrywała się z ubiegłoroczną, postanowiłem połączyć obie relacje i w ten sposób powstał ciekawy opis-konglomerat Bałkanów na przestrzeni dwóch lat. Obie relacje maja swoje specyficzne cechy, dlatego gorąco zachęcam do przeczytania całości. Dopiero wówczas będę miał pewność, że przekazałem Wam to, co zamierzałem.
WAKACJE 2006
Na początek wyjaśnijmy, jak wyglądała wyprawa. Jadąc przez Słowację, Węgry i Serbię zdecydowaliśmy zawitać do Kosowa, a w dniu następnym dojechać do Igoumenitsy, a później za pośrednictwem promu dotrzeć do Korfu (Kerkyra), gdzie zaplanowaliśmy ponad tygodniowy pobyt. Później, jadąc przez Albanię i Czarnogórę, dotrzeć do Dubrownika na kolejny tydzień wakacji.
Jeśli chodzi o wybór trasy, to tutaj nie było problemu. Z uwagi, że nigdzie się nam nie spieszyło, postanowiliśmy wybrać wariant możliwie "nie-autostradowy". Mieszkając w Chorzowie, oznaczało to przejazd przez przejście graniczne w Chyżnem, następnie kontynuacja drogą E77 przez Banską Bystricę, Zvolen i dojazd do przejścia granicznego z Węgrami w miejscowości Šachy. Tutaj zdecydowanie polecam wstąpić na pyszny i tani obiad w knajpce o nazwie BIETA. Z uwagi na dosyć skomplikowany dojazd, zapytajmy o pomoc miejscowych. Po przekroczeniu granicy zdecydowaliśmy się na nocne zwiedzanie stolicy Węgier - Budapesztu. Daruję sobie publikować w tym miejscu opis tej nocnej wycieczki, gdyż powstałaby kolejna obszerna relacja, a nie o to przecież tutaj chodzi. Niewątpliwie jednak Budapeszt jest przepięknym miastem, a co za tym idzie jeden nocny spacer to stanowczo za mało, aby zwiedzić wszystko to, co najważniejsze i najbardziej interesujące.
Po nocnych zakupach w Tesco (patrz: salami) ruszyliśmy już autostradą w kierunku Szegedu (Segedynu jak kto woli). Dopiero w okolicy granicy z Serbią zatrzymaliśmy, aby nieco odpocząć. Po 4-5 godzinach snu (w samochodzie), tj. ok. 6-7 rano wjechaliśmy do Serbii. Tutaj pora na dwa wyjaśnienia - autostrada węgierska jest już całkowicie gotowa, tzn. od granicy słowackiej aż do granicy z Serbią mkniemy nową drogą o świetnej nawierzchni. 10 dniowa winietka kosztuje 1460 forintów (ok. 5,50 euro). Autostrada serbska to takiej sobie jakości tłoczna droga tranzytowa północ-południe. Przejazd jest oczywiście płatny (na bramkach) i wynosi w sumie prawie 100 zł (5+5+13+3 euro). Nie ma absolutnie żadnej potrzeby wymiany pieniędzy, gdyż opłaty w euro są równe stawce w dinarach.
Po pokonaniu ok. 400 km, czyli w okoliach Nišu, mieliśmy zaplanowany nocleg. Wyobraźcie sobie, że udało nam się go wstępnie zarezerwować drogą internetową! Ale co to była za rezerwacja…Mniej więcej 2 tygodnie przed wyjazdem znalazłem stronę WWW Nišu, a tam zakładkę zakwaterowanie. Po krótkiej wymianie korespondencji z biurem turystycznym o nazwie "Take Off Putnik" okazało się, że jest dostępny nocleg za 45 euro w leżącym nieopodal Nišu uzdrowisku o wdzięcznej nazwie Niška Banja. Pani "zaklepała" nam pokój i niby na tym powinno się skończyć. Jednak po dwóch tygodniach, czyli dzień przez naszym planowanym wyjazdem, pani Dijanie przypomniało się, że potrzebny jest, jak to określiła: "money guarantie". Depozyt dla 45 euro… Głupota jak nie wiem... Oczywiście nie zgodziliśmy się na to i tym sposobem rezerwacja raczej nie została doprowadzona do końca.
Nie możecie sobie wyobrazić, jakie było zdziwienie tej pani, kiedy jednak zobaczyła nas osobiście w siedzibie biura podróży w Nišu. Z ironią spytałem, czy teraz również jest potrzebne money guarantie. Pani Dijana była niezwykle zdumiona i natychmiast przeprosiła za niedogodności, tłumacząc się oczywiście odgórnie narzuconymi procedurami. Na szczęście nikomu nie zachciało się rezerwować naszego wstępnie zaklepanego pokoju, także nocleg spędziliśmy właśnie w Niškiej Banji.
Jednak z uwagi, iż w Nišu byliśmy ok. godz 14, postanowiliśmy w tej sytuacji wybrać się na kilkugodzinną wycieczkę do…Kosowa. W tym celu, udaliśmy się przez Kuršumliję w stronę Prištiny. Nauczeni doświadczeniami z lat poprzednich, byliśmy uświadomieni, że wjazd na terytorium Kosowa jest płatny i kosztuje 50 euro (opłatę tę można nazwać kosowską zieloną kartą ważną 30 dni). Jako dowód otrzymujemy pamiątkowy świstek papieru (notabene wygląda jak dyplom). Celnicy i żołnierze KFOR z niemałym zdziwieniem patrzyli na nasz samochód, rejestrację, ale przede wszystkim na umieszczony na dachu rower. Pewnie zadawali sobie pytanie: "Na cholerę oni tu jadą???"
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż