Małe jest piękne
artykuł czytany
5332
razy
Estonia - niewielki kraj pełen bagien, lasów, jezior i zamków Kawalerów Mieczowych - to najdalej wysunięte na północ ziemie, które kiedykolwiek należały do Polski. Poza fascynującą przyrodą kraj ten kusi turystę urokliwymi pozostałościami czasów hanzeatyckiej świetności. Dziś Estonia jest jednym z przodowników procesu integracji z Unią Europejską, choć tak naprawdę, podobnie jak i Polska, zawsze do Europy należała.
Estonia leży we wschodniej części basenu Morza Bałtyckiego. Zamieszkują ją sympatyczni ludzie, mówiący dość egzotycznym dla większości Europejczyków językiem z ugro- fińskiej rodziny językowej. Lasy są pełne dzikich zwierząt, które w Polsce trudno nawet spotkać w parku narodowym. Nad malowniczymi jeziorami polodowcowymi widnieją tu i ówdzie ruiny zamków Kawalerów Mieczowych- pierwszych zdobywców tej ziemi.
Estonia często jest postrzegana przez pryzmat przynależności do Związku Radzieckiego. Dziś sami Estończycy dość wyraźnie starają się podkreślać swój skandynawski charakter. Jeżeli się temu przyjrzeć z bliska, to trudno nie przyznać im racji. Zarówno względy geograficzne, jak i historyczno- etniczne zdają się, przy najmniej częściowo, potwierdzać tą tezę.
Zawsze miło jest powspominać sobie wielkie czasy własnego kraju. Podróż po Estonii daje ku temu kilka okazji. Gdy patrzymy na flagę Tartu, to jej biało- czerwone barwy w dość oczywisty sposób kojarzą się z ojczyzną. W tym też mieście wykształciło się wielu słynnych Polaków. Tu mieszkał zmarły nie tak dawno popularny aktor powojennej telewizji- Bruno O'Ya. Spacerując uliczkami Starego Miasta w Tallinie natrafiamy na basztę Paks Margareeta (Gruba Małgośka). W tym całkowicie odbudowanym przez polskich konserwatorów z Torunia budynku mieści się dziś Muzeum Morskie. Na jego ścianie znajduje się tablica pamiątkowa ku czci ucieczki ORP "Orzeł" z internowania w tallińskim porcie. W muzeach i na różnych wystawach okres przynależności południowej części kraju do Polski wspominany jest rzetelnie i obiektywnie, bez używania powszechnego na Litwie słowa "okupacja"
W ramach mojego własnego podboju Inflant odwiedziłem południowo- wschodnią część Estonii. Obok wizyty w uniwersyteckim Tartu i Parku Narodowym Karula miałem zamiar zdobyć najwyższy szczyt Estonii (a przy okazji i wszystkich republik nadbałtyckich).
Tartu to drugie co do wielkości miasto kraju, liczące ponad 100 tysięcy mieszkańców. Jest głównym ośrodkiem naukowym i uniwersyteckim Estonii. Nauce sprzyja (?) położenie miasta niedaleko od dużych jezior (Vorts i Pejpus) i centrum sportów zimowych (Otepää). Wizytówką Tartu jest uniwersytet, na którym w czasie zaborów kształciło się wielu Polaków. Wielu sławnych i znaczących ludzi Polski Międzywojennej określano mianem Dorpatczyk- od polskiej wersji nazwy miasta (Dorpat). Do absolwentów tej uczelni należeli między innymi: Benedykt Dybowski, Bronisław Limanowski, Jan Baudouin de Courtenay, Tytus Chałbiński czy Stanisław Wojciechowski- późniejszy prezydent Polski. Warto też odwiedzić katedralne wzgórze Toompea, u podnóża którego znajduje się interesujące Muzeum Zabawek. Na szczycie stoją majestatyczne ruiny katedry- niegdyś największego kościoła Rzeczpospolitej. To właśnie z Tartu wyruszyłem na podbój Suur Munamägi (Wielkiej Góry Jajo).
Gdy rano wyjrzałem z namiotu, dzień zapowiadał się bardzo przyjemnie: błękitne niebo, słońce, ciepło- cóż więcej turysta może sobie życzyć. Ta ładna pogoda tak mnie rozleniwiła, że na dworzec autobusowy wpadłem w ostatniej chwili, z wywieszonym językiem, ale zdążyłem. Niestety zamiast wysiąść na przystanku przy skręcie na Taevaskoja pojechałem aż do Polvy i w ten prosty sposób zafundowałem sobie półtoragodzinny spacerek po dość ruchliwej, jak na estońskie warunki, szosie. Wkrótce dotarłem do miejsca, gdzie rzeka Ahja malowniczo meandruje przez las, wcinając się w dewońskie piaskowce. Na terenie rezerwatu jest kilka odsłonięć tych skał, ale niestety w większości upstrzonych rysunkami i napisami (bynajmniej jednak nie pochodzącymi z czasów prehistorycznych). Po obejrzeniu odsłonięć, ruszyłem przez las z powrotem ku Polvie. Jak się chodzi bez mapy, to można dojść wszędzie tylko nie do celu. Ostatecznie jednak, odwiedzając po drodze zagubioną leśniczówkę, budynki byłego PGR-u i parę równie ciekawych miejsc, dotarłem na dworzec autobusowy.
Goniąc na autobus do Voru, czułem się jak mała skwarka wrzucona rozpaloną patelnię. Jak się później dowiedziałem z radia, było w tedy +32o C w cieniu. Temperatura rzadko spotykana w tej części naszego kontynentu. Gdy już dojechałem do Voru okazało się, że autobus do Haanja, miasteczka u stóp mojego celu, odjechał, a najbliższy będzie za mniej więcej dwie godziny. Nie pozostało mi nic innego jak przestudiować miejscowy rozkład jazdy- jedno z małych arcydzieł skomplikowania i abstrakcji. O dziwo funkcjonował.
Przeczytaj podobne artykuły