Szlakiem Orlich Gniazd
artykuł czytany
14940
razy
Nie musisz mieć ogromnego budżetu, ani jechać do amazońskiej dżungli, aby przeżyć prawdziwą przygodę. Wystarczy namiot, konserwa w puszkach i wygodne buty. Twoim środkiem transportu będą własne nogi.
Stoimy na dworcu w Częstochowie twarzą zwróceni w kierunku Krakowa. Miasto Smoka Wawelskiego stanowić będzie cel naszej wędrówki. Dysponujemy ograniczonym budżetem, za jedyny środek transportu służyć nam będą własne nogi. Przed nami 163 km i siedem dni drogi. Prowadzić nas będzie czerwony szlak. Szlak Orlich Gniazd.
Po pierwszych dziesięciu kilometrach na skalistym wzgórzu wyłaniają się okazałe ruiny olsztyńskiego zamku. Pozostałości po warowniach wzniesionych przez Kazimierza Wielkiego stanowią wyznacznik naszej trasy. Pół dnia tracimy na bezskutecznych poszukiwaniach Groty Niedźwiedziej. Zbaczamy ze szlaku w miejscu, na które wskazuje nasza mapa, ale tylko bezcelowo kręcimy się w miejscu. Im bardziej nie widać jaskini tym bardziej mamy ochotę zajrzeć do jej środka. Zrezygnowani obiecujemy sobie, że jeszcze kiedyś wrócimy w to miejsce, aby przekonać się czy paleontolodzy nie pominęli przypadkiem jakiejś kości mieszkających tam ponoć mamutów.
Z odnalezieniem trasy nie idzie nam dużo lepiej. Zamazane, dawno nie odnawiane oznaczenia szlaku i zarosłe ścieżki wskazują, że nie wielu jest takich, którzy w ostatnim czasie przemierzaliby te tereny. Pierwszych ludzi na szlaku spotykamy dopiero drugiego dnia docierając do zamku w Mirowie. Rozbijamy się pod samą warownią, niedaleko sporego obozowiska sądzą, że musi to być pole namiotowe. Wbijając śledzie odkrywamy na ziemi dziwne znaki usypane z białego proszku. Po polu kręcą się ubrani na czarno ludzie ze sztyletami przy boku i zwierzęcymi kłami na szyi. Przekonani, że są to sataniści, którzy z pewnością zechcą złożyć nas w ofierze, jesteśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby ratując swoje życie zmieniać miejsce obozowania. Budzą nas hałasy dochodzące od strony zamku. Od bladego świtu po ruinach krążą dziwne postacie. Jednocześnie ze zdziwieniem odkrywamy, że jesteśmy cali i zdrowi. Okazuje się, że zamek opanowali nie wyznawcy szatana, ale miłośnicy gier RPG. Na doroczny zlot wybrali to właśnie miejsce.
Nie zagłębiając się w tajniki ich spotkań, gnani żądzą szybkiego wzbogacenia się ruszamy do Ogrodzieńca. W tamtejszych zamkowych ruinach ponoć do dziś znajduje się ogromny skarb ukryty przez kasztelana krakowskiego Stanisława Warszyckiego. Jego część miła stanowić posag dla córki Barbary. Dziewczyna jednak nie otrzymała od ojca nawet jednego talara. Po długiej, pełnej rozmaitych wzniesień, pagórków, ale i orzeźwiających źródełek drodze, już po zmroku błądzimy po ruinach Ogrodzieńca. Towarzyszy nam coraz bardziej wyraźne szczekanie psa. Moglibyśmy przysiąc, że przemknęła nami przed oczami jego czarna sylwetka. Pod taka ponoć postacią swego skarbu strzeże znany z okrucieństwa kasztelan. Czym prędzej uciekamy, niestety bez skarbu, z nawiedzonego zamku. Morale grupy wyraźnie zaczyna podupadać.
Zdecydowanie kryzysowym okazuje się dzień czwarty. Znaczna część ekipy podejmuje decyzję o pokonaniu odcinka Ogrodzeniec - Pieskowa Skała PKS-em. Powodowana ambicją, po długich pertraktacjach nakłaniam M., aby pozwolił towarzyszyć sobie w pieszej wędrówce do kolejnego celu. Żadne z nas nie przewiduje wówczas, że przyjdzie nam przejść w ciągu najbliższych dziesięciu godzin aż pięćdziesiąt kilometrów. Aby zminimalizować obciążenie jakie nieść musimy na własnych plecach, namiot i zapasy jedzenia zostawiamy współtowarzyszom. Schodzimy ze szlaku. Zamierzamy kierować się na azymut. Nie mamy kompasu, więc naszym wyznacznikiem staje się słońce, a drogowskazem napotkani ludzie. Przemierzamy skały, pola i z rzadka wsie. Przedzieramy się przez zarośnięty las, który dusznym klimatem przypomina tropikalną dżunglę. Na jego końcu natrafiamy na tabliczkę "Ścisły rezerwat. Wstęp wzbroniony." Z upływem kolejnych kilometrów w naszej wyobraźni coraz wyraźniej rysuje się wizja soczystego arbuza. Staje się to wręcz obsesją, ale i motywacją pchającą do pokonywania kolejnych kilometrów. Zbawienny owoc wydaje się być na wyciągnięcie ręki, gdy na horyzoncie pojawiają się wreszcie zabudowania. Gdy po raz pierwszy od dłuższego czasu napotykamy na naszej trasie żywą duszę w postaci starszej kobiety z krową, nie wahamy się zadać pytania: "Jak daleko do wsi?". "Widać. Ino trza dybać". - pada odpowiedź. To motto jak echo będzie wracało do nas jeszcze wielokrotnie. Ostatkiem sił udaje się nam doczłapać do zabudowań. Na widok sprzedawczyni zamykającej jedyny sklep, rzucamy się niczym Rejtan pod jego drzwi. Właścicielka okazuje się być wyrozumiała. Zachłannie pożeramy soczystego arbuza. I popełniamy najgorszy błąd, jaki można popełnić na takiej na trasie. Decydujemy się usiąść. Po sześciu godzinach ciągłego marszu nogi mamy jak z waty. Jakikolwiek odpoczynek w tym momencie powoduje, że zamieniają się one w ciężką do udźwignięcia stal. Zdeterminowani, przełamując własną słabość ostatecznie docieramy późnym wieczorem do Pieskowej Skały. Drogowskaz prowadzący na jedyne pole namiotowe wskazuje 300 m. Ostatnie trzysta metrów tego dnia okazuje się być co najmniej trzema kolejnymi kilometrami. Na końcu trasy czeka nas przykra niespodzianka. Cała ekipa utknęła na dworcu. Najbliższy autobus do Pieskowej Skały odjedzie dopiero następnego dnia. Zostajemy bez jedzenia i dachu nad głową. Już po ciemku natrafiamy w środku lasu na obiekt przypominający z jednej strony zabytkową altankę, z drugiej grobowiec. Ponieważ jest nam dokładnie wszystko jedno, postanawiamy spędzić na nim noc. Drogę przebiega nam czarny cień: pies? Lis? wilk? Dobiegające z oddali wycie dopełnia horrorowatej atmosfery, która nie pozwala nam zasnąć. Z ulgą witamy pierwsze promienie wschodzącego nad królewskim zamkiem słońca.
Po takiej wyprawie dotarcie do ostatniego na naszym szlaku zamku w Ojcowie staje się już tylko przyjemnym spacerkiem. Niepocieszeni niepowodzeniem w poszukiwaniach Jaskini Niedźwiedziej decydujemy się w zamian odwiedzić jaskinie w Ojcowskim Parku Narodowym. Tak jak przykazują wszelkie przepisy, grzecznie z przewodnikiem. Nasza niepokorna natura bierze jednak górę. W trakcie oczekiwania na zwiedzanie Jaskini Ciemnej, szwendając się po lesie odkrywamy wejście do jaskini, której nie udaje nam się zlokalizować na mapie. Odzywa się w nas żyłka odkrywcy. Z jedną małą latarką zapuszczamy się do środka. Po kilku minutach czołgania się w błocie, gdy strop obniża się utrudniając dalsze eksplorowanie rezygnujemy.
Zwiedzamy też Grotę Łokietka. To tutaj według legendy miał się schronić uciekający przed wojskami króla czeskiego Władysław Łokietek. Książe przebywał w niej ponoć 6 tygodni wspierany przez miejscową ludność. Najbardziej zainteresował nas jednak problem wierzchowca monarchy. Czy schronił się w jaskini razem z nim? Czy w takim razie głodny Łokietek zmuszony był zjeść swojego konia? Jedynym śladem po zwierzęciu okazał się skalny naciek w kształcie końskiego szkieletu.
Przeczytaj podobne artykuły