Wyprawa szlakiem wina i jaskiń
artykuł czytany
7573
razy
Prolog
Piątkowe popołudnie - ostatnie przygotowania i pakowanie bagażu: namiot, śpiwór, kuchenka. O 18.00 telefon do Piotrka z Łodzi - ja już wyjeżdżam - u mnie była mała awaria, dopiero składam motocykl. Umawiamy się o 21.00 w Kielcach. O 18.30 wydostaję się z Warszawy i powoli udaję się na południe, kawa i pączek w Radomiu i około 20.45 jestem w umówionym miejscu przed Kielcami. Telefon do Meriego - nie odpowiada, znaczy jedzie (nie jest źle ;-), po chwili oddzwania, że będzie za kilka minut. Ruszamy dalej do Tarnowa. O 23.00 meldujemy się u mnie w domu jemy kolacje i sen.
Tokaj - dzień 1 (29.04.06)
Wstajemy o 8.00, obgadujemy kolejne etapy podroży, umawiamy się z rodzicami i o 11.20 ruszamy. Na granicy okazuje się, że Piotr nie wziął ani dowodu, ani paszportu i czeka go cofka do domu. Szybka zmiana planów - wraca na północ i umawia się z moimi rodzicami na wyjazd dzień później. Miejscowości mijają błyskawicznie: Bardejów, Preszów, Koszyce. Tutaj postanawiam odnaleźć podświetlanie fontanny, pytanie tubylców i okazuje się, że nie ma możliwości dojechać pod nie motocyklem - krążę wokół rynku dotąd, aż znalazłem uliczkę bez zakazu wjazdu :-) Króciutki spacerek, trochę zdjęć i hajda na Węgry. Granice przejeżdżam szybko i uświadamiam sobie, że nie mam ani jednego forinta :-) Na stacji wymieniam 20 dolarów po drakońskim kursie i ruszam bocznymi drogami do stolicy win węgierskich. Szybko odnajduje przyzwoity kemping (Tisza) i za 6 euro udaje mi się wynająć domek. Zrzucam bagaże, przebieram się i w miasto :-) Tokaj robi na mnie kolosalne wrażenie - znacznie bliżej mu do miasteczek wybrzeża morza Śródziemnego, niźli środkowo-europejskich. Zupełnie nie to, czego można by się spodziewać po małym miasteczku na uboczu. Mnóstwo klimatycznych winiarni, sklepów z najprzedniejszymi gatunkami wina, małych ciasnych piwniczek z największym skarbem regionu. W jednym z takich miejsc z liczącymi ponad 100 m przejściami i piwniczkami zostaje na kieliszek słodkiego Tokaju Aszu. Kolacje stanowi tradycyjny węgierski fast-food czyli langos - rodzaj placka w smaku przypominającego nasze pączki, tyle że z żółtym serem i sosem czosnkowym. Po powrocie spotykam inna ekipa na motocyklach z Polski i zaczynają się nocne rozmowy połączone z degustacja lokalnych specjałów. Plan napięty, wiec o 22.00 kładę się spać.
Miskolc - dzień 2 (30.04.06)
Pobudka około 8.00, poranna toaleta, szybka kanapka i biegiem na 9.00 rano do kościoła. Msza na Węgrzech różni się poszczególnymi elementami od polskiej. Ciekawym zwyczajem są 4 czytania Ewangelii na 4 różne strony Świata, co powoduje, że msza trwa grubo powyżej półtorej godziny. Po powrocie na kemping pakowanie i przygotowania do wyjazdu. Usiłuję dogadać się z właścicielem w sprawie płynu do mycia naczyń, z początku nie rozumie o co może mi chodzić i nagle ten błysk w oku. Ginie w swoim magazynku, po czym wychodzi z uśmiechem na ustach i... papierowa torebka... Nie o to mi chodziło, ale cóż lepszy rydz niż nic. W drodze do kuchni przyglądam się uważnie opakowaniu - jest błyszczący talerz, wiec może nie będzie aż tak źle. Po pierwszych ruchach gąbka nie wierze własnym oczom i sile specyfiku - myje doskonale, ale na wszelki wypadek płuczę wszystko 2 razy. Ostatnie spojrzenia na Tokaj i kierunek Miskolc. Przebijam się przez miasto w poszukiwaniu kantoru, w celu zdobycia większej ilości gotówki. Jeszcze tylko odnaleźć dzielnicę Tapolca i kemping Eden, pamiętany z lat dzieciństwa. Gdzieś tutaj trzeba było skręcić - jest hotel, który zawsze mijaliśmy idąc na baseny. Zjeżdżam z głównej drogi - dojeżdżam do skrzyżowania... Z dużego sklepu samoobsługowego zostały straszące ściany, z warzywniaka, w którym kupowaliśmy arbuzy tylko tabliczka... Jadę w stronę kempingu, droga częściowo rozkopana i... zardzewiała kłódka na bramie... Smutek i żal. Trzeba poszukać innego noclegu. Wszędzie kwatery zajęte. W pewnym momencie podchodzi do mnie starszy Węgier i pyta czy nie potrzeba noclegu - ma akurat pokoje dla 5 osób. Krótka negocjacja ceny i interes ubity. Teraz jeszcze wysłać sms do rodziców jak mają trafić... "Przy arbuzach zamiast w lewo na Eden skręcacie w prawo, do końca prosto, w lewo i dom nr 54". Mała konsternacja co autor miał na myśli, ale udało im sie bez trudu znaleźć. Biegniemy z Monika obadać baseny, a poźniej wspólny grill cała ekipa. Gościnność naszego Węgra jest nieogarniona - gdy przychodzę na miejsce do pieczenia kiełbasek, drewno jest juz przygotowane, a po chwili przynosi własnej roboty wyroby do pieczenia. Siedzimy, rozmawiamy, popijamy Tokaja. Meri opowiada przygody z paszportem, rodzice przypominają sobie pierwsze wyjazdy do Miszkolca, gdy jeździli przez Lwów, Użgorod, wiele lat temu. Zmęczeni po dniu pełnym przygód zasypiamy.
Lillafured - dzień 3 (1.05.06)
Rano pobudka, śniadanie i wyjazd do Lillafured - małego górskiego kurortu w okolicach Miskolca. Pogoda nie jest juz tak wspaniała jak jeszcze dzień wcześniej, co jakiś czas spadają krople deszczu. Najkrótsza droga z Tapolcy biegnie wzgórzami wokół granic Miszkolca, co ma swoje dobre (piękne widoki na okolice) jak i złe strony (kreta droga i nie najlepszy asfalt). Po dojechaniu na miejsce, zostawiamy na parkingu motocykle i udajemy się na stacje kolejki wąskotorowej, którą zawiezie nas do muzeum-skansenu hutnictwa. Ten dział przemysłu leżał u podstaw rozwoju Miszkolca. Kolejka trzęsie się i wlecze jak pośpieszny z Łodzi do Warszawy ;-) dzięki czemu podziwiamy lokalne krajobrazy. Po drodze mijamy mnóstwo węgierskich rodzin spędzających święto pracy na grillowaniu. W tym miejscu warto zauważyć, że zarówno na Węgrzech, jak i na Słowacji jest to ważny dzień i lepiej wszelkiego rodzaju zakupy zrobić dzień wcześniej. Po około 45 minutach jazdy, rozpoczynamy spacer po okolicy. Pracownicy muzeum które w tym dniu jest otwarte za darmo, zapraszają do odwiedzin. W środku, razem z Moniką robimy zdjęcia, a tato opowiada do czego służą różnego rodzaju narzędzia. Mniej najbardziej zaciekawiły ekspozycje ukazujące etapy obkuwania kosy i motyki. Jak ze zwykłego kawałka metalu zrobić cos użytecznego. W skansenie po drugiej stronie drogi znajdują się różne maszynerie. Niektóre z nich lata swojej świetności miały jeszcze w XIX wieku, innych tryby przestały pracować zupełnie nie dawno (2004). Ponieważ jest już godzina 14.00, po powrocie z muzeum udajemy się do zamkowej restauracji. Ciekawostka jest układ samego lokalu, jak i menu. Duże witrażowe okna a w każdym nich przedstawiony jeden z kilku zamków, miedzy innymi Keżmarok, Kassa, AvaraVara. Ten podział zachowany jest również w menu, nie znajdziemy tu tradycyjnego ułożenia. Są one ułożone zamkami, z każdego zupa, danie główne lub deser. Jako że nasz węgierski jest delikatni mówiąc słaby, a opisy angielskie dość skromne, strzelamy. Monika i tato dostają zupę gulaszową, mama naleśniki z kiszona kapusta, bryndza i gulaszem, ja plastry mięsa zapieczone w placku ziemniaczanym (w opisie obydwu dań był "potato pancake") a Piotrek zupełna niespodziankę. Spodziewał się jagnięciny na z grilla, a dostał pieczony owczy ser z suszonymi owocami. Po sutym posiłku wracamy przez centrum do naszej kwatery. Monika nie czuje się najlepiej i zostaje, a my udajemy się na baseny. Z powodu deszczu grilla dziś nie będzie więc kolacje postanawiamy zjeść w jednej z okolicznych knajpek. Nasza ulubiona podzieliła niestety los wielu ciekawych miejsc na mapie Tapolcy, lecz udaje nam się znaleźć inna równie interesującą. Kolacja na słodko czyli Kundel Palacinta, do tego kieliszek dobrego Tokaja. Wracamy późno i od razu kładziemy się spać.
Aggtelek - dzień 4 (2.05.06)
Pobudka, szybkie śniadanie i czas się pakować. Pożegnalne zdjęcie i obieramy kierunek na Aggtelek z jaskinią Baradla. Przyjeżdżamy parę minut po 12.00 i musimy czekać do 13.00 na wejście. Dostajemy opis jaskini w języku polskim, a Piotrek zostaje nadwornym czytelnikiem. Jaskinia jest jednym z najcenniejszych miejsc przyrodniczych Węgier, wpisana na listę UNESCO. Znana jest ona od czasów prehistorycznych, o czym świadczą znalezione w niej narzędzia i ślady sadzy. Intensywne zwiedzania tego miejsca rozpoczęło się jeszcze w XVIII wieku. Największą atrakcją podczas wizyty w tym miejscu jest bez wątpienia pokaz światło i dźwięk w Sali Koncertowej. Niezwykła akustyka groty połączona z umiejętnym, zmieniającym się podświetleniem tego miejsca robi kolosalne ważenie. Kiedyś były tez tutaj podziemne wycieczki łódką, teraz niestety niski poziom wód nie pozwala już na to. Kolejnym celem jest jaskinia aragonitowa, tutaj niestety przyjeżdżamy za późno i nie udaje nam się dostać. Obieramy kierunek na Poprad. Po przejechaniu krętego i malowniczego odcinka, pod jaskinią lodową (czynna dopiero od 14.05) spotykamy znajomych. Lekka zmiana planów i umawiamy się że znajda wspólny nocleg w Bańskiej Bystrzycy, a my na razie zostaniemy tutaj na obiad. Po drodze odwiedzamy duży supermarket, robiąc zakupy na wieczór. Chwile krążymy po Bańskiej w końcu znajdując miejsce zakwaterowania. Jarek zalicza krety odcinek na północ od miasta i opowiada swoje wrażenia - w tym roku dużo czyściej, mniej piasku i kamieni, trzeba tylko uważać na plamę oleju. Kolacja i szybko do spania, umawiam się z Piotrkiem na 8 rano że polecimy na winkielki.
Banska Bystrzyca - dzień 5 (3.05.06)
Pobudka, toaleta i siadamy na moto - Monika idzie kupić świeże bułki i szykuje wszystkim śniadanie, a my pędzimy pojeździć. Droga przez Dolny Harmanec - dla wielu męczarnia, dla nas to co lubimy najbardziej - 20 km krętej drogi w tym najlepszy 10k m odcinek bez jednej prostej. Kontrolny przelot, żeby zapoznać się z droga i rozgrzać opony. Faktycznie droga jest dość czysta po zimie, a plama oleju nie aż taka groźna, choć 2 zakręty wypadają ze stawki. Nawrotka i tym razem trochę szybciej. Potem jeszcze 2 rudny - 40 km zakrętów - mamy dosyć. Ktoś spyta, po co to wszystko? Wariaci na motocyklach. Odpowiedź jest prosta, takie trudne warunki uczą oponowania motocykla, pozwalają lepiej wyczuć motocykl i własne umiejętności. Czy przydaje się to w normalnych warunkach? Od powiedz brzmi: tak. Dziura na drodze, rozlany olej, piasek. Śmierć dla motocyklisty i codzienność na naszych drogach. Wtedy trzeba błyskawicznie podjąć decyzje i umieć ominąć przeszkodę. Wracamy ledwo żywi po półtorej godziny. Jemy śniadanie, chwila odpoczynku i kierunek Poprad. Znów przebijamy się przez góry, trochę pada, śnieg na stokach. Potem chwila relaksu na autostradzie. Mijamy Poprad i udajemy się do Starej Lubovnej, do restauracji Salas u Franka. Góralskie jedzenie i miła atmosfera to elementy z których słynie to miejsce. Jeszcze tylko zakupy na granicy i obieramy kierunek na Tarnów. Docieramy o 17.00 - zmęczeni ale szczęśliwi. Piotrka czeka jeszcze ponad 3 godziny jazdy do Łodzi, Monikę trochę więcej pociągiem. Mnie ponad 300km w nocy, na rano musze być w stolicy.
Przeczytaj podobne artykuły