Maciej Brożyna, Herbert Jarosław
Odkrywamy nowe miejsca. Wyprawa Ukraina-Rumunia-Węgry-Słowacja
artykuł czytany
5515
razy
Na początku maja odbył się kolejny wyjazd organizowany przez Koło Naukowe "Podróżników" na Ukrainę, który relacjonujemy w naszej gazecie. Ukraina jak zwykle zaskakiwała nas swym pięknem przyrody oraz miejscami tak mało znanymi i dopiero przez nas poznawanymi. Miejscami, odkrywanymi przez Polaków, choć nie wszystkich - niedawno 12 osób z naszego Koła zdobywała szczyty na Krymie, odbywając tam rekonesans. Mieszanka kultur, języków i wyznań zrobiła na nas wielkie wrażenie nic więc dziwnego, że ponowna wyprawa na wschód, choć już nie tak daleka, ale równie egzotyczna, od razu zebrała chętnych. Tym bardziej, że tym razem wyruszyliśmy niewielkim busem, towarzyszył nam bowiem Dziekan Wydziału, który po niespełna pół wieku miał okazję powrócić do miejsc, w których upłynęły lata jego dzieciństwa. Nasza sentymentalna podróż przebiegała z początku przez typowe ukraińskie miejscowości, z którymi bardzo mocno powiązana jest wspólna polsko-ukraińska historia. Mijaliśmy charakterystyczne kolorowe cmentarze, położone w krajobrazie zbliżonym do naszych Bieszczadów, nowo odrestaurowane lub zbudowane cerkwie i kościoły, położone wzdłuż dróg miejscowości, np. Jaremcza wydawała się ciągnąć w nieskończoność brzegów nieodłącznie meandrującej rzeki Prut. Nasza trasa wiodła przez Przemyśl, przejście drogowa w Medyce, w kierunku Lwowa, który tym razem okrążyliśmy obwodnicą. Po drodze do celu mijaliśmy Halicz, Iwanofrankowsk/Stanisławów, Nadwyrną i Jaremczę (rodowe gniazdo, z którego nasz Dziekan wyfrunął w wielki świat), miejscowości które przejeżdżaliśmy, zatrzymując się na popas pierwszego dni naszej wyprawy.
Naszym pierwszym celem był obóz Wydziału Geografii Uniwersytetu im. I. Franko we Lwowie, położony jest na terenie Parku Narodowego "Howerla", który stał się naszą bazą wypadową do wypraw w góry. Dzięki współpracy naszych uczelni dwa pierwsze noclegi mieliśmy w ośrodku, w którym ukraińscy studenci odbywają swoje praktyki, położonym ok. 10 km na południe od dawnego kurortu Jaremcza.
Jednym z głównych naszych celów było zdobycie najwyższego szczytu Ukrainy (i Bieszczad wschodnich), czyli Howerli, inaczej "Świętej Góry". Ponoć niepisanym obowiązkiem każdego prawdziwego Ukraińca jest wejście przynajmniej raz w życiu na ten szczyt. Mimo 1 maja, w górach wszędzie prawie jeszcze leżał śnieg, dlatego wieczorem ogrzaliśmy się trochę przy ognisku, w ośrodku gości było poza nami zaledwie kilku, większość - to turyści z Polski.
Drugiego maja - pobudka o 5.00, przy wstawaniu towarzyszy nam potworne zimno i szum Prutu, który przepływa dosłownie pod oknem. Trwały ostatnie przygotowania do wyjścia, w jednym z pokoi czuć pastę do butów, w następnym gotuje się herbata do termosów, wszystko przebiegało dość żwawo gdyż na zewnątrz temperatura była jak na maj, według naszych przyzwyczajeń nie za niewielka, bo 4°C.
Czasu nie za dużo, bo przed nami seria szczytów do zdobycia. Wędrujemy na skrót przez las, przeskakując strumienie i brnąc w śniegu po pas, do krętej drogi, prowadzącej do Bazy przygotowań olimpijskich, gdzie rozpoczyna się szlak. Po drodze robimy pamiątkowe zdjęcie z opiekunem i ruszamy ostro do przodu. Naszą wędrówkę zaczęliśmy szlakiem czerwonym idąc na południowy zachód. Pierwszym ciekawym miejscem, jakie napotkaliśmy na naszej drodze po wyjściu z zimowego lasu, była stacja meteorologiczna położona na wysokości 1450 m npm. oraz nieco niżej obok zbudowany budynek Instytutu Badań Karpat Wschodnich, stacja badawcza m.in. ekosystemu, roślinności i fauny górskiej. W tym miejscu, na nasłonecznionym stoku trafiły się nam pierwsze bezśnieżne połoniny, pokryte trawą i masą właśnie zakwitłych pięknych krokusów alpejskich (objętych ochroną). Idąc od stacji na zachód wyszliśmy na tzw. siodło między szczytami Breskuł, a Dżudżemską. Howerlę mieliśmy po prawej ręce. Skierowaliśmy się dalej na lewo i idąc granią doszliśmy do szczytu Turkuł, po czym zeszliśmy - dosłownie zjeżdżając z góry - do "Jeziora Niesamowitego", zaopatrując się tam w kryształową wodę na dalszą drogę i ruszyliśmy, zawracając w kierunku naszego celu - Howerli. Za każdym zakrętem odkrywaliśmy inną perspektywę góry, im wyżej i bardziej stromo, tym bardziej dialogi nasze ustawały, a piękno krajobrazu wzrastało, zapierając dech w piersiach. Tętno rosło wraz z urywanym oddechem, ale ciekawość pchała w górę.
Na szlaku spotkaliśmy sporo turystów, którzy tak samo jak my byli zachwyceni otaczająca nas panoramą i krajobrazem. I znowu, dużo z nich, to Polacy! Po osiągnięciu celu zrobiliśmy parę pamiątkowych zdjęć. Była chwila na odsapnięcie, cichą modlitwę przy krzyżu, po czym każdy z nas wyjął foliowy worek i z samego szczytu, z fantazją, szybko i bez zmęczenia zjechaliśmy po śniegu aż do podnóża świętej góry. Przyznam, że była to przednia zabawa, ekstremalny sport. Góry dały nam jednak w kość, a jeden z kolegów wrócił w butach zawiązanych drutem. Przeszły z nim wiele dróg, ta okazała się dla nich ostatnia. Wieczorem już nikt nie miał siły aby rozpalić ognisko, wszyscy spali jak zabici zaraz po dobranocce.
Trzeciego maja, znowu wcześnie rano ruszyliśmy w drogę powrotną. Dziekan, który spędził poprzedni dzień w swojej rodzinnej Jaremczy powiózł nas na miejsce, gdzie chodził do szkoły, gdzie jego dziadek zbudował swój dom i gdzie był leśniczym powiatowym II RP. Zobaczyliśmy najbardziej znaną atrakcję turystyczną Jaremczy - wodospad, który zamienił się w próg wodny, po nieudanej próbie wysadzenia go, by uczynić rzekę spławną. Jak by powiedział Grek Zorba: "To musiała być piękna katastrofa". Obok był bazar, typowo turystyczny, z nielicznymi o wczesnej porze klientami. Sprzedawczynie Ukrainki, zachęcały nas do zakupów, jakbyśmy byli nie w Galicji, a na Bliskim Wschodzie. Dotarliśmy również do byłego domu rodziców prof. Obodyńskiego, w którym przywitała naszą ekipę czym Bóg dał, mieszkająca tam od 50 lat gospodyni. Pobiegła żwawo, jak na swoje 75 lat do kamiennej chłodni-piwnicy w ogrodzie, by przynieść swe skarby, ubiegłoroczne jabłuszka i trzylitrowy słój mętnego już wina, dla wzniesienia toastu. Nawet mgr inż. Marek Kuśnierz uznał, iż moment jest tak podniosły, że wyjątkowo studenci mogą wznieść kielichy. Propozycja dopicia i kolejnych toastów nie znalazła uznania, może z powodu jakości wina. A dla szefa poprosiliśmy o kamień ze stron rodzinnych, który postanowiono przewieźć do kraju i - po wygrawerowaniu odpowiedniego napisu, uroczyście przekazać Dziekanowi i umieścić w jego ogródku. Dalszy powrót, z zatrzymaniem się we Lwowie i spotkaniem na Uniwersytecie we Lwowie ze studentami i władzami Zakładu Turystyki i Wydziału Geografii, z którym mamy zamiar współpracować w ramach odnowionej niedawno Umowy o Współpracy naszych uczelni, znamy tylko z opowiadań. Tu zaczyna się, druga część naszej opowieści, która tłumaczy podtytuł artykułu. Dla wszystkich bowiem, była to wyprawa na Ukrainę, my postanowiliśmy pójść dalej.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż