Pięć stolic w sześć dni
artykuł czytany
11733
razy
Wielkimi krokami zbliżają się Święta, a że nie cierpię ich serdecznie, postanowiłem zamiast siedzieć gdzieś na tyłku przed telewizorem, pojechać i zobaczyć coś ciekawszego. Pierwotnie miał być to Lwów, ale po przejrzeniu internetu postanowiłem zaszaleć i wyruszyć w ekspresową podróż po biedniejszej Europie, czyli sześć stolic w sześć dni. Prawie wszystkie potrzebne informacje zaczerpnąłem z internetu. Podróż planowałem za pomocą rozkładu jazdy PKP w internecie (naprawdę świetny). Cały koszt na 1 osobę wyniósł 150 Euro, łącznie przejechałem 6500 km. Sczerze mówiąc była to bardzo męcząca podróż, gdyż wszystkie noclegi wypadły w pociągu. Planowałem tak, że w dzień zwiedzam, a w nocy jadę, w ten sposób odpada koszt noclegów.
Dzień 1. (20.12.2003)
Pierwotnie planowałem jechać sam na tę wyprawę, ale "Młody" odprowadzając mnie na pociąg mówi: "ale masz fajnie, jedziesz sobie, a ja tu zostanę", na co ja: "to jedź ze mną, jak cię mama puści". Młody wyciagnął telefon, zadzwonił, dostał zgodę, no i się cieszy. Żegnamy się do jutra. Wyruszam do Szczecina pozałatwiać swoje prywatne sprawy. Robie zakupy, jakieś mapy, przewodniki. Niestety nigdzie nie można dostać rozmówek polsko-rumunskich. Wieczorem zaczynam się pakować: koszulki, spodnie, kosmetyki, trochę prowiantu. Jakoś mi mina zrzedła, bo plecak waży trochę za dużo. Postanawiam jak najszybciej zjeść suchy prowiant.
Dzien 2. (21.12.2003)
Tu się zaczyna własćiwa wyprawa. O 16:30 tarabanie się na pociąg do Wrocławia. O 16:30 dołącza do mnie Łuki z wypchanym plecakiem i już dalej jedziemy razem do Wrocławia, gdzie mamy przesiadkę. We Wrocławiu tabuny ludzi, ścisk, toboły. Gdy podstawiają pociąg do Przemyśła, zaczyna się horror, tłum rusza szturmem. Wskoczyłem w biegu do pociagu, no i siedzimy... (Szczecin - Przemyśl 11 Euro). Jakieś kanapki na kolację i lulu.
Dzień 3 (22.12.2003) - Ukraina
Straszyli nas, że okradają w tym pociągu, jednak szczęśliwie nic się nie przydażyło. Do Przemyśla dojeżdzamy o 7:10 i szybko na dworzec PKS. W internecie była wiadomość o kursach do Lwowa za 15 PLN (był też Ukrainiec, który szukał chętnych do Lwowa przy wyjściu z PKP za 60 PLN - nie dajcie się nabrać). Jednak znajdujemy tańszy i szybszy transport: busem za 2 PLN dojeżdzamy do Medyki. Tam trzeba dalej już pieszo. Przechodzimy polski posterunek graniczny bez problemu i idziemy dalej, do ukrainskiej odprawy jest jakieś 800 metrow. Po drodze oglądamy sceny jak z serialu "Granica". Kobiety rozbierają sie prawie do rosołu i na gołe ciało przyklejają taśmą papierosy, pudełko obok pudełka. Niesamowity widok - ile kobieta mieści na sobie papierosów - hi hi hi. Doszliśmy do budynku Ukraińców, dajemy paszporty a pogranicznik pyta: "A kartoczku masz?". Konsternacja - "Nie mam". "To wypisz" - daje nam karteczku, na której wpisuje się nazwisko, nr paszportu, datę urodzenia, datę przejścia. Wracamy do okienka, pieczątka w paszport i w karteczku, okazuje się przy wyjeździe. I witaj Ukraino! Pstrykamy trochę zdjęć i w drogę. Kierowca busa do Medyki mówił, że na granicy stoją busy do Lwowa. Idziemy, idziemy i nic. Ale są - faktycznie - z wrażenia nawet nie spytaliśmy o cenę (1 Euro). Ciasno jak diabli, siedzienia dla Chinczyków, no i kierowca zabiera wszystkich po drodze, ale cena (5 PLN) rekompensuje wszystko. Do Lwowa docieramy o godz. 11-tej czasu miejscowego (na Ukrainie przestawiamy zegarki godzinę do przodu). Idziemy na dworzec (dworzec jest wielki, czysty, nie ma pijaków czy bezdomnych) sprawdzić połączenia do Czarnowiec przy granicy z Rumunią. Pewien problem sprawia rozkład jazdy pisany cyrylicą. Jakoś dajemy sobie radę (jeszcze pamiętam co nie co ze szkoły). Idziemy potwierdzić do informacji nasze odkrycia z internetu. Pani w informacji podaje nam połączenie, które jest beznadziejne, dłuższe o 6 godzin od tego z internetu. W dodatku na Ukrainie płaci sie za informację. Idziemy do kasy kupić bilet, a tu kolejna ciekawostka: bilety sprzedają godzinę przed odjazdem pociągu. No nic, trudno, co kraj to obyczaj, w koncu jesteśmy tu tylko gośćmi. Zastanawiamy sie co dalej. Do odjazdu pociągu jeszcze 10 godzin. W pewnej chwili podchodzi do nas facet o wygladzie gangstera (taki łysy bejsbol) i mówi "Milicja - dokumenty". Nie jestem przekonany, że to milicjant, machnął wprawdzie jakąś legitymacją, ale skąd mam wiedzieć, co to jest. Mówię mu, że nie dam mu żadnych dokumentów, cywil woła więc umunurowanego milicjanta i okazuje sie, że to jednak milicjant. Wtedy dajemy paszporty. Padaja pytania: skąd, dokąd, po co, no i najlepsze: czy mamy narkotyki albo broń (każdy by sie odrazu przyznał, gdyby miał). W końcu dają nam spokój, zostawiamy plecaki w przechowalni i w miasto. Lwów jest bardzo ładny. Trochę zaniedbany, ale ładny. Zwiedzamy kościół św. Elżbiety, katedrę sw. Jana, kościół Marii Magdaleny, Cytadelę, Uniwersytet, Muzeum Etnograficzne, Teatr Wielki, Wieżę Kramarzy, Katedrę Łacinska, Cerkiew Przemienienia, Cerkiew Uspieńska, arsenał miejski i wiele innych. Praktycznie cały czas chodzimy po mieście, z mała przerwą na posiłek. Robimy trochę fotek. Znajdujemy pomnik Mickiewicza. W planach mamy dotarcie na Cmentarz Łyczakowski. Jakiś pan po polsku tlumaczy nam jak dotrzeć. Szukamy tramwaju, jest przystanek, ale nigdzie nie ma biletów. Nic to, wsiadamy bez. Okazuje sie, że we Lwowie każdym tramwaju siedzi babcia w kuchennym fartuszku i sprzedaje bilety. Tramwajem nr 12 dotarliśmy do Cmentarza Łyczakowskiego. Robi ogromne wrażenie. Masę poskich grobów. Po jakimś czasie dotarliśmy do cmentarza Orląt Lwowskich. Robi spore wrażenie, aż ciarki przechodzą. Ostatnio został on pieknie odbudowany. Same groby obronców polskiego Lwowa, przewaznie 17, 18 lat, ale leża tu też chlopcy w wieku 14, 15 lat. Oni także bronili Polski. Powoli wracamy. Znowu wsiadamy w tramwaj 12 i wracamy do centrum. Jemy szybki obiad (gęsta zupa + kotlet z ziemniakami 1,5 Euro na osobę). Pani liczy rachunek na wielkim liczydle, w pewnej chwili nalewa sobie setkę i chlup. Jeszcze tylko poczta, gdzie wysyłamy kartki do znajowmych (nigdy nie dotarły) i możemy ruszać na dworzec. Kupujemy bilety na pociag do Czarnowiec (3,15 Euro osoba - sypialny, można też jechac w siedziacym za 1,20 Euro).
Pociąg jest niczego sobie. 4 łożka w przedziale, w wc jest nawet ciepła woda, a na końcu każdego przedziału jest samowar z gorącą wodą. Konduktorka wyznacza miejsca, okazuje sie, że w przedziale śpi już jakaś kobieta, która upiera się, że to żenski przedział. Idziemy z powrotem do konduktorki, a ta wyjaśnia, że na Ukrainie panuje koedukacja, a przedziały są wspólne. Myjemy sie i lulu, niestety nie na długo. O 4.20 jesteśmy już w Czernowcach.
Dzień 5 (23.12.2003) - Rumunia
Okazuje się, że pociąg do Suczawy jest dopiero następnego dnia. Pytamy o dworzec autobusowy, który niestety jest dośc daleko. Bierzemy taxi (1,40 Euro). Autobus ma być za około 2 godziny. Podchodzi do nas Ukrainiec i pyta czy chcemy do Suczawy - pewnie, że chcemy (7 dolarów za osobe). Autobusem byłoby dużo taniej, ale nie chce nam się czekać. Jedziemy busem. W busie pełno ludzi, same kobiety, Rumunki i Ukrainki. No i chyba z 50 tortów... Ścisk jak diabli, Łuki siada obok tortów, a te pchają sie na niego ;). Granicę Ukraińsko-Rumuńską przekraczamy bez najmniejszych problemów. Trzeba tylko wyjąć wszystkie bagaże z busa. Ale celniczka widząc nasze polskie paszporty nawet nie zagląda do plecaków. No to jesteśmy w Rumunii. Zaczyna sypać taki śnieg, że na pół metra nic nie widać. Kierowca busa podwozi nas do dworca kolejowego i wysiadamy. I kurcze blade - nic nie rozumiemy. Jakoś dogadujemy się w informacji, że za godzinę jest pociąg do Bukaresztu. Problem polega na tym, że my chcemy jechać do zamku Drakuli, ale pociągi tam chyba nie jeżdzą. Przynajmniej tak nam się wydaje. Bądz tu mądry i pytaj po rumunsku, gdzie jest dworzec autobusowy. Po krótkim błądzeniu znajdujemy go i jedziemy do Branu. Niesamowite wrażenie robi zamek w padającym śniegu. Włóczymy się trochę po zamku, ale niestety wampiżyc ani śladu... Nawet nietoperza nie było... Wracamy do Suczawy. Problem w tym, że nikt tu nie chce ani dolarów ani euro, a my musimy kupić bilety. Nigdzie nie ma ani kantoru ani banku, nic w tym stylu. Dobiero u taksówkarzy wymieniamy dolary na leje po bandyckim kursie. No trudno, jakoś to będzie. Idzemy do baru. Jedzienie wygląda tu dużo apetyczniej niż na Ukrainie. Po posiłku kupujemy bilety (11,10 Euro za osobę, mozna jechać taniej osobowym ale nie chce nam sie czekać 3 godzin). Nota bene są to takie kartoniki, jak u nas w latach 80-tych. No i ładujemy się do pociągu. Jedziemy drugą klasą. Przedziały dużo lepsze niż w Polsce, tylko 6 osób, cieplutko, czyściutko, tak jak u nas w Intercity. Krajobraz trochę monotonny, kilometrami ciągną sie łąki i pola. Wszedzie widać duża biedę, inaczej niż Polsce. Malutkie domki, rozpadające sie płoty i dosłownie wszedzie góry śmieci. Ciekawe czym powita nas Bukareszt? Zasypiamy. Budzimy sie około 12-tej, jeszcze 2 godziny i będziemy na miejscu.
No i dojechaliśmy. Paskudne miasto (myślałem, że relacje z internetu są przesadzone). Pełno meneli, brudu, śmieci, a w dodatku pogoda daje nam popalić. Dosłownie leje jak z cebra, deszcz ze sniegiem. Może to on nas tak pesymistycznie nastroił do tego miasta. Włóczymy sie trochę po centrum, ogądamy główne atrakcje i postanawiamy znikać stąd jak najszybciej. O 20:00 mamy pociąg do Bułgarii. Uff, jaka ulga uciec stąd. Jeszcze tylko obowiązkowe pocztówki i na dworzec. Aha, żeby wejść na peron trzeba kupić bilet peronowy. Kupujemy bilety do granicy (8,50 Euro) i śmigamy na pociąg. Okazuje sie ze to pociąg bułgarski, okropnie brudno, brak ogrzewania, mróz na szybach. No nieźle... Ale wsiadamy i jak mówi Łuki: jakoś to będzie, przed mami tylko 10 godzin jazdy... Dojeżdzamy do granicy w Gurgiu. Odprawa rumuńska przebiega bardzo szybko, Bułgarzy trochę marudzą. Celnik zdziwiony, że jedziemy do Bułgarii. W Russe po stronie bułgarskiej kupujemy bilety na dalsza drogę do Sofii i jedziemy dalej tym samym pociągiem, ale trzykrotnie taniej, niż gdybyśmy mieli kupować bilety w Bukareszcie. Pociąg jest jak z innej bajki. W toalecie przez dziurę w dachu leje deszcz ze śniegiem, wszystko zdewastowane. I pomyśleć, że narzekałem na PKP. Jedyny plus to że od granicy w Russe zaczeli grzać.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż