Alpy - dolina Aosty
artykuł czytany
3121
razy
Wyjechaliśmy z lekkim poślizgiem. Koledzy, z którymi mieliśmy jechać byli, lekko mówiąc, spóźnieni. Jedyne 4 godziny poślizgu! No, ale co tam, są w końcu z konkurencyjnego miasta - to niby wszystko tłumaczy. Nic to! Wreszcie jedziemy na wakacje w góry o charakterze alpejskim! W Alpy! Powinnam powiedzieć małymi literami i po cichutku, że w Alpy, bo przecież prawdziwy przewodnik tatrzański nie wyściubia nosa poza Tatry, bo one mają być jego miłością i już. A co z tymi, którzy pokochali Alpy? No nie wiem, grozi im chyba ścięcie przez powieszenie, albo coś w tym guście.
Koledzy z konkurencyjnego miasta są fajni, weseli i całkowicie "w porzo". Po dojeździe na miejsce idziemy spać. Jutro urzeczywistniane będą dalekosiężne plany! Trawers od Breithornu do Zumsteinspitze, chyba 11 sztuk szczytów powyżej 4000 m n.p.m. Bosko!
Wyjechaliśmy kolejką na Plato Rosa gdzie zostawiamy naszych kolegów (z konkurencyjnego miasta) samym sobie, na późniejszą pastwę Matterhornu. My zaś idziemy na szczyt dostępny również dla kobiet w ciąży. Breithorn to całkiem ładna i łatwa "bańbuła"- no chyba, że robi się trawers. My jesteśmy na szczycie nieprzyzwoicie późno, około 14:30. Słońce nam dopieka, schodzimy szybko na dół do schroniska Valle D'ayas małosportowo "olewając" trawers Breithornu.
W schronisku tłumy, ale miejsce się znajdzie i dla nas. Niestety nie ma zniżek dla DAV ani PZA 9. Kupujemy nocleg z półpensją. Pan Schroniskowy pyta czy chcemy "Pasta" czy "Minestrone". No cóż, to niewiele jak na kolację. Bob wybiera "Minestrone" a ja "Pasta". Och rany, zęby można na tym zgubić! Ten makaron al denete jest polany ketchupem - zupełnie bez smaku. Jednak moja pazerność została ukarana, bo okazuje się, ze oprócz tego jest jeszcze drugie danie: mięsko, ziemniaki i surówka i jeszcze tiramisu (zwane dalej Tyraj- Misiu). Po kolacji nastąpił cud- dostaliśmy zniżki 10 €, bo jesteśmy przewodnikami. Pan Schroniskowy sam to wydedukował z przywieszki przewodnickiej, która Bob miał na kamizelce, i sam ją zaproponował i jeszcze poczęstował 'mediciną" o smaku ziołowym. Pycha! Stąd też wniosek, że schronisko jest bardzo miłe i czyste (a koce miłe i mięciutkie)
Rankiem idziemy szybko w kierunku Bliźniąt. Piękna pogoda, tłumy na lodowcu, nie ma innego wyjścia tylko wszystkich powyprzedzać. Wchodzimy na Polluxa południową grzędą, gdzie jest milutko- trochę mikstu, trochę śniegu. Nawet po drodze są łańcuchy! Zejście na Zwillingejoch opisano w przewodniku jako łatwe i szybkie (40 min na przełęcz)... Schodzimy tam godzinę i dwadzieścia minut pełni strachu, że wszystko runie w dół. Może jest łatwo, ale tylko dla ludzi bez wyobraźni, bo zejście prowadzi stromym żebrem po ruchomych głazach (miejscami zalodzonych). Brr!
Na przełęczy dopada nas rozprężenie oraz ochota na batoniki. Po kilku minutach odpoczynku ruszamy łatwym śnieżnym zboczem na górę na drugie Bliźnię. Wyżej już tak łatwo nie jest, bo góra stromieje... Nagle nad nami zaczyna się rozgrywać akcja grożąca tragedią. Grań Castora jest bardzo ostra, szeroka na 4 stopy ludzkie. Ze szczytu schodziło trzech panów z przewodnikiem i jeden z panów "fiknął". Na swoje szczęście upadł tak, że leżał na grani brzuchem, majtając nad nami rakami. Trwał w swej nieszczęśliwej pozycji jakiś czas zanim go jego kompani wyciągnęli za gatki do góry. My w międzyczasie pokonujemy szczelinę brzeżną i stromym lodem dochodzimy do grani obchodząc towarzystwo z daleka. Szczęśliwie balansując nad śnieżnymi przepaściami docieramy na szczyt Castora obserwując panoramę z centralnie ustawionym majestatycznym Lyskamm'em.
Dość wcześnie dochodzimy do schroniska Sella, niestety nie tak miłego jak poprzednie. Szczerze mówiąc, dość obskurnego i z wygórowanymi cenami. Śpimy w jakimś kurniku drugiej kategorii, gdzie zalegli nasi bracia Czesi. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to Czesi (zwykle nie sypiają w schroniskach, tylko czają się w namiotach opodal) i nagle dwóch gości zaczęło nawijać w łamanej angielszczyźnie o zagubionych rękawiczkach. Coś im jednak nie szło i jeden z nich powiedział po czesku "Oh jo! Coże...". No i sprawa się wydawała, że Czesi nawet między sobą rozmawiają po angielsku. Oprócz byli tam także Francuzi. Jak zwykle wprowadzając lekki chaos w sali sypialnej- tzn. co i rusz coś im spadało nawet w czasie ciszy nocnej. Uff!
Przeczytaj podobne artykuły