Niemcy - Arbeit stereotyp
Geozeta nr 10
artykuł czytany
9629
razy
Już po przejściu granicy w Kostrzyniu o 8 rano poczuliśmy, że nasza spontaniczna wyprawa będzie ciekawym spotkaniem z wysoko rozwiniętą cywilizacją i kulturą, co dało się odczuć już w czystym, podmiejskim pociągu jadącym do Berlina. Nie ujmując naszym plastikowym ortopedycznym siedzeniom, w tym pociągu odpoczęliśmy po całonocnej jeździe przez Polskę. Wiedzeni instynktem geografa i mając na uwadze rozważania z wykładów i ćwiczeń z geografii regionalnej na temat "istnienia - nieistnienia granic naturalnych", stwierdziliśmy, że krajobraz po drugiej stronie Odry niczym nie różni się od naszego wschodniego. Tworzy całość; pas łąk ciągnie się wzdłuż koryta rzeki, a drzewa rosnące wzdłuż torów delikatnie gną się pod wpływem wiatru. Chociaż człowiek dzieli kontynenty, obszary i państwa na mniejsze części, to przyroda zawsze będzie stanowić jedno królestwo, które płynnie zmienia się w zależności od położenia geograficznego.
Jeśli Berlin jest największym placem budowy w Europie, tak zwaną wielką kopalnią piasku, to Warszawa, mimo że druga w rankingu, jest przy nim małą, osiedlową piaskownicą. Setki dźwigów urozmaicają krajobraz tego ogromnego miasta. Trwa wielka przeprowadzka urzędów i ambasad z Bonn. Wszystkie nowopowstające budynki cechuje ogrom, wręcz gigantyzm, który kojarzył nam się trochę ze stalinowskim rozmachem... Mimo tego, jest pięknym miastem posiadającym wspaniałą bazylikę, czy Uniwersytet Humboldta. Można tu zobaczyć wiele ciekawych obiektów, do których należy Brama Brandenburska, gmach (a raczej gmaszysko) Reichstagu (z dachu którego można podziwiać panoramę miasta) oraz Mur Berliński wraz z muzeum. Z "żelaznej kurtyny" pozostały tylko kilkudziesięciometrowej długości fragmenty, a niektóre z nich są ozdobione graffiti "wołającym" o pozostawienie resztek muru. Na ulicach, w miejscu dawnego muru, ciągnie się pas z czerwonej kostki z wmurowanymi tablicami upamiętniającymi jego zburzenie w 1989 r. Architekci starają się jak mogą, ale różnica w budownictwie wschodniego i zachodniego Berlina jest jeszcze wyraźna. Dodatkową cechą tego 3,5 milionowego miasta jest doskonale rozwinięta sieć komunikacyjna.
My chcieliśmy poznać zachodnie Niemcy stanowiące do niedawna Mekkę dla ludzi ze wschodu. Dostęp do nich był długo pilnie strzeżony...
300 tysięczne Mannheim wraz z leżącym po drugiej (zachodniej) stronie Renu Ludwigshafen tworzy 7 co do wielkości aglomerację w Niemczech. Jest ślicznym, czystym miastem. Znajduje się tu Uniwersytet w zamku - jedyny budynek, który nie został zniszczony w czasie wojny. W centrum stoi piękna wodna wieża - zabytkowy budynek, przed którym wzniesiono dużą fontannę, do której spływa po szerokich stopniach woda. Gromadzi się tu wiele ludzi szukających ochłody w upalne dni. Późnym wieczorem, przy odrobinie szczęścia, można obejrzeć wspaniałe widowisko - fontanny wody, podświetlone barwnym światłem, strzelają wysoko w górę i cicho opadają. Nad Mannheim (jak zresztą nad każdym większym miastem niemieckim) góruje wieża telewizyjna, skąd roztacza się wspaniały widok na leżące w dolinie Renu miasto i na okalające je wzgórza. Centrum miasta to krzyżujące się ze sobą deptaki, będące rajem dla wszystkich lubiących zakupy, zwłaszcza jeśli trafi się na okres wielkich wyprzedaży pod koniec lata. Dba się tu bardzo o rowerzystów. Ścieżki rowerowe (marzenie warszawiaków) są wszędzie, a przed każdym marketem, urzędem, czy szkołą znajdują się stojaki na rowery. Dużo jest tu także... hulajnóg. Nieraz widać całe rodziny poruszające się tych śmiesznych "wynalazkach". Po całodziennych wrażeniach, wieczorem udaliśmy się nad Ren, gdzie przy grillu i piwku odbyło się spotkanie studentów z akademika, w którym mieszkaliśmy. Przegryzaliśmy kiełbaski z Niemcami, popijaliśmy wino z Francuzami, dyskutowaliśmy czy na Wyspach Kanaryjskich są w ogóle jakieś kanarki, ponadto było z kim porozmawiać o bykach, sake, czy fiordach.
Postanowiliśmy jakoś wesoło zainaugurować nasz pobyt na 8,5 południku i kolejny dzień naszej wyprawy spędziliśmy na rozrywce i zabawie w Europaparku. Dzięki biletowi, który kupuje się przy wejściu (41 DM) można korzystać ze wszystkich kolejek, karuzeli itp., przez cały dzień dowolną ilość razy. Kolejną dobę spędziliśmy w pobliskim Heidelbergu, gdzie znajduje się najstarszy niemiecki Uniwersytet, pochodzący z 1386 roku oraz duży zamek, z którym związana jest legenda, mówiąca, iż mieszkająca tam królewna wyskoczyła z okna i w miejscu gdzie upadła pozostał na ziemi ślad jest stopy. Faktycznie, jest tam wgłębienie, które pasowało wielkością do mojego numeru buta 39, ale każda dziewczyna przykładająca stopę do śladu mówiła z satysfakcją "to moja". Na dziedzińcu, w letnie wieczory odbywają się koncerty muzyki klasycznej. Zamek otacza duży, zadbany ogród, z którego roztacza się wspaniały widok na Neckar (dopływ Renu) i winnice na drugim brzegu, wśród których wije się "Droga Filozofów". Ponoć przechadzali się po niej kontemplujący mędrcy.
Jadąc do Niemiec nie przypuszczaliśmy nawet, że zwiedzimy aż tak dużo miejsc. Zawdzięczamy to biletom EuroDomino. Koleje w Niemczech są bardzo drogie (np. połączenie Berlin - Mannheim 150 DM). My kupiliśmy bilet na 5 dni za 503 zł i mogliśmy jeździć przez 5 dowolnie wybranych dni wszystkimi pociągami (nawet szybkim ICE, który rozpędzał się do 250 km/h). Jeden z wieczorów spędziliśmy w pobliskim miasteczku Weinheim, które obchodziło akurat swoje święto. Położone jest one na wzgórzach, toteż liczne są tu strome i kręte uliczki, przy których stoją urocze domki zbudowane z muru pruskiego. Mimo późnej, wieczornej pory na ulicach bawił się tłum ludzi, wszędzie wisiały kolorowe lampki. Każda uliczka zastawiona była straganami ze słodyczami i barami, gdzie tańczono na drewnianych stołach. Jak wiadomo, nasi sąsiedzi to bardzo "imprezowy" naród. Było to dla mnie nowe i nieco przerażające doświadczenie - otaczał nas tłum Niemców (w większości z grupy wiekowej 40 - 60 lat) słusznej postury, głośno śpiewający piosenki z gatunku muzyki podobnego do naszego "disco-polo", przy których niektórzy szczególnie dobrze się bawili i wymachiwali kuflami, rozbryzgując przy tym wokoło piankę. Barmanki uwijały się żywo, a szkło brzęczało z charakterystycznym sobie dźwiękiem.
Mimo krótkiej nocy znaleźliśmy o piątej rano siłę, by pojechać na północ do Kolonii i Bonn. Kolej wiodła wzdłuż Renu, a na wzgórzach po drugiej stronie rzeki stoi wiele małych zameczków, toteż co chwila wydawaliśmy z siebie okrzyk zachwytu, widząc kolejne wieżyczki. Jedna ze skał została nazwana Loreley od imienia kobiety, która rzuciła się z niej w wody rwącego Renu. Jej miłość do pewnego młodzieńca nie była odwzajemniona.
Przeczytaj podobne artykuły