Autobusem przez Pakistan
Geozeta nr 7
artykuł czytany
4393
razy
Daleka podróż często wiąże się z pokonywaniem długich odcinków trasy lokalnymi środkami transportu. W Pakistanie można skorzystać ze słabo rozwiniętej sieci kolejowej lub z docierających niemal wszędzie i w miarę często kursujących autobusów Już sama taka jazda autobusem przez Pakistan może być ciekawym doświadczeniem.
Dworzec Autobusowy w Quetcie - stolicy Beludżystanu. Miejsce to nie jest zachęcające. Rzędy autobusów, do których (i na które) ładują się ludzie wraz z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza jakie tylko zdołali przynieść. Pomiędzy autobusami znajdują się zaś stragany z rzeczami "niezbędnymi" w czasie długiej podróży: owoce, napoje, kasety z najnowszymi przebojami miejscowych gwiazd, ubrania i wszystko inne, co tylko uda się sprzedać. Każdy ze sprzedawców zachwala swój towar jak tylko może, przekonując, że bez kupna chociaż jednej z oferowanych przez niego rzeczy, nie da się przeżyć. Podobnie też czynią naganiacze do autobusów, którzy dopadają każdego kto tu przybywa i na siłę chcą go zaprowadzić do swojego autobusu. Do tego są tu wozy, ciężarówki, samochody osobowe, osły, rowery i wózki ręczne. Zupełnie jakby to był jakiś jeden wielki bazar.
Gdyby na tym zakończył się opis tego dworca, sprawiałby on wrażenie miejsca dość hałaśliwego i ruchliwego lecz raczej nie zniechęcającego. Lecz do powyższego obrazka należy dodać jeszcze jeden drobiazg, a mianowicie bród. Pod każdą postacią. Tony śmieci walające się po pylastym placu. Butelki, odpadki z owoców i warzyw oraz plastykowe torebki, bez których nikt w Azji obejść się nie może. W torebkę zostanie zaopatrzony każdy kto dokona jakiegokolwiek zakupu. Dla kilograma bananów większa torebka, dla jednej pocztówki mniejsza. Chyba to właśnie torebki są tym co rzuca się najbardziej w Pakistanie w oczy. Są wszędzie, i całkiem prawdopodobne, że nawet w najbardziej niedostępnych miejscach na pustyni też znalazłby się ten szeleszczący na wietrze wytwór naszej cywilizacji. Oczywiście cały dworzec również jest nimi usłany. Dodatkowo jest tu jeszcze kanalik spełniający funkcję ścieku i dostarczający dodatkowych wrażeń zapachowych.
Na tym właśnie dworcu ląduje się po przejechaniu liczącego około 700 km odcinka pustynnej drogi, łączącej Quettę z granicą irańską. I co tu można robić? Najlepiej jak najszybciej stąd uciec. Kolejny punkt podróży to Peszawar. Trzeba znaleźć jakiś autobus do Peszawaru - bramy do pakistańskich Himalajów i do wspaniałych szczytów Karakorum. Lecz jak znaleźć właściwy autobus. Czy tu ktoś mówi po angielsku!? A i owszem: "Bakshish..., five rupees..., bakshish...!" Jednak nie o kogoś takiego tu chodziło. Znajomość angielskiego w położonych wokół dworca "biurach" poszczególnych przewoźników jest mniejsza niż w przypadku żebraka. Jednak słowem kluczem jest tu nazwa miasta. "Biznesmen" z biura przypominającego celę, w której znajduje się biurko, krzesło, kupa śmieci i nieodzowny magnetofon z puszczanymi non stop miejscowymi hitami pokazał bliżej nieokreślony kierunek. Co on pokazał? Jakieś inne biuro, czy też może jakiś autobus. Najważniejsze, że jest jakiś kierunek poszukiwań. Kierunek ten może i był właściwy, lecz do celu bynajmniej nie doprowadził. W końcu jeden z naganiaczy prowadzi do właściwego kantorka.
- Czy są autobusy do Peszawaru?
- ...
- Nie rozumiem, czy mówi pan po angielsku?
Bez rozmówek nie da rady, gdzież one są... Może teraz uda się zdobyć jakieś informacje. Więc autobus jest, cena za bilet, trochę wygórowana, również. Palec na zegarze to chyba godzina odjazdu. Jazda na trwać 14 godzin. Eee..., to chyba przesada. Z odległości wynika, że powinno to zająć jakąś dobę. Zamiast pliku banknotów w ręku pozostaje świstek papieru z czyś tam nagryzmolonym, czego w ogóle nie da się odczytać, podobno mający być biletem. A może to tylko talon na kilogram bananów...?
Zbliża się czas odjazdu. No to gdzie ten autobus? Ze świstkiem zwanym tu wyłącznie z kurtuazji biletem trzeba będzie przejść się po wszystkich autobusach. No w końcu jest! Posiada co prawda z połowę okien, lecz za to nie ma drzwi. Dość miękkie siedzenia, i co najważniejsze w każdym szanującym się autobusie głośny klakson. Do tego jak większość pakistańskich autobusów upiększony jest malunkami, wisiorkami i wiszącym pod zderzakiem butem. Czy to pamiątka po ostatnim spotkaniu z pieszym? Pakowanie i ładowanie manatków na dach, a ludzi do środka. Dużo miejsc wolnych. Czyżby interes słabo się kręcił? Odjazd z półgodzinnym opóźnieniem to jak na miejscowe warunki szczyt punktualności. Jeszcze honorowa runda wokół dworca, trochę trąbienia i można włączyć muzykę, bez której żadna jazda nie może się odbyć. Jedzie się, a raczej skacze się po dołach zwanych tutaj drogą. W tym wypadku nawet highway'em, na którym z trudem mogą wyminąć się dwa samochody.
Jaki miły człowiek z bródką i w piżamie (to znaczy w miejscowym stroju ogólnoużytkowym składającym się z długiej za kolana koszuli, do której nosi się zrobione z tego samego materiału spodnie zupełnie jak od piżamy). W dodatku trochę duka po angielsku. Rozmowa jak to rozmowa. A skąd to, a dokąd, a po co, a gdzie żona... Potem trochę o polityce. Indie, USA, Izrael i Bośnia są złe, a Saddam Husajn to bohater..., rząd pakistański też zły..., kobiety powinny być całe zakryte by nie rozpraszać mężczyzn... A poza tym jazda, jazda i jazda... Za oknami przesuwają się widoki. Góry ustępują terenowi płaskiemu, pustynne tereny obszarom nawadnianym zajętym przez rolnictwo. Lecz chwileczkę, przecież nie jedziemy właściwą drogą poprzez niewysokie góry zachodniego Pakistanu. Ta wiedzie przez Nizinę Indusu i jest prawię o połowę dłuższa. A cha, na tamtej grasują lokalne plemiona lubujące się w łupieniu autobusów. Więc tędy ma być bezpieczniej. To dlaczego od samej Quetty jedziemy w kolumnie eskortowanej przez wojsko w postaci jednego niezbyt bojowo wyglądającego żołnierza w wypłowiałym mundurze i z karabinem pamiętającym chyba jeszcze czasy brytyjskiej władzy nad tymi terenami? I dlaczego co jakiś czas zatrzymujemy się na wojskowych punktach kontrolnych, na których stoi się nawet godzinę?
Zapada zmierzch. Noc w autobusie nigdy nie należy do najwygodniejszych Tylne siedzenie całe wolne - wyśmienita miejscówka do spania. Tak by się mogło przynajmniej wydawać. Spać tu jednak się nie da. Zabawa jak w lunaparku. Dziura w drodze i wylatuje się na metr do góry. Kolejna jeszcze większa i głową o mało nie wybija się dziury w suficie. Po kolejnym podskoku lądujemy na podłodze. I jeszcze parę wspaniałych podskoków. Po co komu trampolina! Miejsce z przodu będzie chyba jednak lepsze. Hotel to jednak nie jest. Spać tu trudno. Wreszcie udaje się zasnąć. Lecz co to za szarpanie za ramię? Zaspane oczy rozpoznają znajomą twarz "frienda" z bródką: "Śpisz...? To dobrze..." Kolejna godzina mija na ponownych próbach zaśnięcia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż