Ach ten Tarkan! Czyli kilka wspomnień z Turcji
Geozeta nr 9
artykuł czytany
9185
razy
Opisując ludzi różnych narodowości często posługujemy się stereotypami. Przed wyjazdem do Turcji wydawało mi się, że spotkam tam brudnych dzikusów, którzy na każdym kroku będą próbowali wyciągnąć od nas parę dolarów. Na pewno duży wpływ na to miała relacja koleżanki z zeszłorocznej wyprawy do innego muzułmańskiego kraju, gdzie nie mogła opędzić się od natrętów, chcących pieniędzy za każdą, nawet drobną, usługę bądź informację.
Byliśmy przygotowani na najgorsze i ustaliliśmy, że od nikogo nie chcemy żadnej pomocy. Mamy przewodnik i jesteśmy samowystarczalni. Nie stać nas na tureckie "uprzejmości". Okazało się, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak błędne były nasze wyobrażenia o tym gościnnym i pełnym ciepła rodzinnego narodzie. Nie dość, że pomagali nam odnaleźć ulice i miejsca, o które pytaliśmy (okazało się, że przewodnik nie jest alfą i omegą), to niejednokrotnie, zupełnie bezinteresownie, sami nas tam prowadzili. Naszą zapłatą był uśmiech i niezdarnie wypowiedziane "cok tesekkur ederim", co po turecku oznacza dziękuję bardzo. Mieszkańcy Turcji bardzo lubili, gdy próbowaliśmy porozumiewać się z nimi w ich wdzięcznie brzmiącym i wbrew pozorom nie trudnym do nauczenia, ze względu na liczne sz, cz, dz, dla Polaków, języku. Już od pierwszego dnia naszego miesięcznego pobytu staraliśmy nauczyć się jak najwięcej słów. Niejednokrotnie było to niezwykle pomocne, a na wschodzie kraju ratowało nas nawet z opresji.
Herbatka czy kawka?
Zwyczajem, który bardzo przypadł nam do gustu (szczególnie po całym dniu chodzenia w upale, z dwudziestokilogramowymi bagażami na plecach) było picie tureckiej herbaty. Różni się ona od tej, którą znamy w Polsce. Po pierwsze, jest mocniejsza i Turcy pija ją z kilkoma kostkami cukru. Ja pozostawałam wierna swojemu przyzwyczajeniu i nie słodziłam, co często powodowało duże zdziwienie.
Po drugie, podaje się ją w małych szklaneczkach (podobnych do naszych kompotówek), na podstawce, z malutką łyżeczką. W filiżankach podaje się też słynną, czarną jak noc i mocną jak diabli, kawę. Z kulturą picia tego drugiego narodowego napoju związana jest pewna wróżba. Po opróżnieniu naczynia należy odwrócić filiżankę z fusami, postawić ją na podstawce, podnieść całość, a następnie ścisnąć palcami dwie części i zatoczyć kilkakrotnie kółko w powietrzu. Postawić z powrotem na stole. Jeżeli po kilku minutach filiżanka trzyma się spodka, czeka cię szczęście... To najprawdziwsza prawda, gdyż pierwszego dnia udała mi się ta "sztuczka" i przez cały wyjazd los się do nas uśmiechał.
Herbatą częstuje się dosłownie wszędzie; w bankach, sklepach, na bazarach... Najdziwniejszym miejscem, w którym dane nam było skosztować tego wspaniałego napoju, był chyba zakład fryzjerski w Avanos. Bardzo miły fryzjer zobaczył nas na ulicy i nalegał byśmy weszli i skorzystali z jego gościny. Jak mogliśmy odmówić?! Niezwykły jest system jakiego się używa, aby zamówić poczęstunek. W sklepach, urzędach oraz zakładach zainstalowane są specjalne domofony, połączone z kawiarnią obsługującą całe miasteczko. Zdziwienie kelnera było ogromne, gdy zobaczył turystów pousadzanych na fryzjerskich fotelach, i których przed dziesięcioma minutami obsługiwał w pracowni garncarskiej. Avanos jest bowiem miejscem, które słynie z najpiękniejszej w kraju ceramiki. Jej wyrób oparty jest na miejscowej czerwonej glince. Tym fachem trudni się większość mieszkańców, którzy chętnie zapraszają do swoich zakładów. Udało mi się nawet samej trochę polepić, ale nie jest to takie proste. Miałam problemy ze skoordynowaniem dwóch czynności: jednoczesnego popychania nogą koła uruchamiającego mechanizm i nadawawaniu odpowiedniego kształtu glinie.
Nic jednak nie dorówna herbacie, którą piłyśmy w Artwin - miejscowości, gdzie spędziliśmy jedną noc w drodze nad Morze Czarne. Mijały dokładnie cztery tygodnie od kiedy opuściliśmy Polskę. Właśnie spędziliśmy kilka godzin w autokarze i byliśmy bardzo zmęczeni. Chłopcy zostawili nas z bagażami na schodach, tuż obok szaletu miejskiego, a sami poszli szukać taniego noclegu. To, że wszyscy się w nas wpatrywali nie robiło już na nas najmniejszego wrażenia. Zdążyłyśmy się przyzwyczaić, że nasze jasne włosy zwracają uwagę miejscowych. Nagle podszedł pan pracujący w toalecie, a następnie przywitał się z nami. Po chwili zniknął, by pojawić się z ponownie, ale z taboretami w ręku. Pokazał byśmy usiadły na krzesełkach. Parę minut później kelner przyniósł herbatę. Okazało się, że była zamówiona specjalnie dla nas. Mężczyzna, który nas nie znał, a na dodatek nie potrafił zamienić z nami ani jednego słowa w obcym języku, bezinteresownie zapłacił za nasz poczęstunek...
Sytuację tą wspominaliśmy później na dworcu w Krakowie, gdy o drugiej w nocy, zmarźnięci, poprosiliśmy panią w barze o nalanie do naszego kubka gorącej wody. Polska sprzedawczyni jednak odmówiła, tłumacząc, że nie wie jaką ma przyjąć opłatę za sam wrzątek! Fakt, że mogłaby go dać za darmo, nawet nie przyszedł jej na myśl. Nie ma to jak "pomocna dłoń rodaka"!
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż