Rowerowa podróż do Istambułu - Istambuł 2007
artykuł czytany
1134
razy
...Koniec pierwszego dnia. Paweł jechał przede mną. W pewnym momencie straciłem go z oczu i na jednym z rozjazdów nie wiedziałem, którą drogę wybrał. Zdecydowałem się jechać dalej, aż do Frydek-Mistek. Na miejscu dostałem od Pawła Sms-a z zapytaniem gdzie jestem. Nie mogłem odpowiedzieć, bo moja komórka odrzucała każdą próbę wysłania wiadomości. Zastanawiając się co zrobić, zacząłem krążyć ulicami tego liczącego około 60 tysięcy mieszkańców miasta. Zrządzeniem losu, po pewnym czasie natrafiliśmy na siebie na jednej z ulic. Wyjechaliśmy poza miasto i w całkowitych ciemnościach, jedynie z pomocą lampek rowerowych, rozbiliśmy nasze pierwsze obozowisko. Licznik przy rowerze Pawła pokazywał, że przebyliśmy 140 km.
Był to pierwszy (choć nie ostatni) podczas podróży przypadek, gdy zgubiliśmy się nawzajem. Gdy zbliżaliśmy się do Jeziora Szkoderskiego w Albanii było już ciemno. Jednak na ulicach trwała zabawa i muzyka. Wszystko wokół tętniło życiem. Choć jechało się bardzo dobrze, w ciemności nie widzieliśmy dobrze drogi. Mijające nas samochody i motocykle często nie miały włączonego oświetlenia. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że jezioro jest nie po tej stronie po której powinno być według mapy, innymi słowy - jedziemy złą drogą. Zatrzymaliśmy się by znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Właściwej drogi postanowiliśmy poszukać następnego dnia.
Już drugiego dnia podróży spotkał nas bezinteresowny przejaw życzliwości. Otóż w mieście Frenstadt pewna starsza pani, dowiedziawszy się dokąd jedziemy, ofiarowała nam na drogę opakowanie Halsów. Potem poszła jeszcze do sklepu, aby po chwili zjawić się z kolejnym podarunkiem - koszykiem truskawek. Takie gesty od przypadkowo napotkanych ludzi spotykały nas niejednokrotnie. W Turcji byliśmy częstowani kawą, oraz "çay" czyli czarną herbatą serwowaną w charakterystycznych, małych, zaokrąglonych szklaneczkach a Paweł dostał nawet... spory kawałek słonego twarogu.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski postanowiłem spróbować jak najwięcej potraw, których u nas się nie podaje. W Czechach, w Breclaviu usilnie starałem się znaleźć restaurację serwującą tradycyjną czeską kuchnię. Niestety, ostatecznie "wylądowaliśmy" tam w wietnamskiej knajpie... Paweł był w pod wrażeniem wypiekanych w Czechach drożdżówek, przede wszystkim tych na słodko. Trudno mu się dziwić, bo rzeczywiście były doskonałe. Będąc w Słowenii jeden z obiadów jedliśmy w przydrożnej restauracji. Miałem ochotę skosztować tamtejszej specjalności - gulaszu z koniny. Niestety, akurat się skończył... Zamiast niego zamówiłem więc porcję lasagne z mięsem a Paweł całą pizzę. Po raz kolejny obca kuchnia zastąpiła miejscowe dania.
Nie mogę jednak narzekać - w czasie całej wyprawy poznałem wiele nowych smaków. W Albanii nazwy w menu przydrożnej restauracji nic nam nie mówiły, a kelner rozmawiał tylko po albańsku. Z pomocą przyszedł nam młody Albańczyk, który pracował w Stanach Zjednoczonych i dzięki temu znał język angielski. Z pomocą "tłumacza", po chwili zastanowienia wybieraliśmy "Biftek", czyli wołowinę. Po raz pierwszy podczas podróży pozwoliliśmy sobie na zakup alkoholu i zamówiliśmy po butelce piwa "Tirana". Po kilkunastu minutach kelner przyniósł nam zamówioną potrawę. Cienko pokrojone, grilowane plastry wołowiny zakrywały niemal cała powierzchnię dużego talerza. Pod nimi leżały frytki i sałatka a z boku spory kleks gęstej śmietany polany oliwą i posypany oliwkami. Zjedliśmy wszystko ze smakiem, popijając zimnym piwem. Dzięki temu posiłkowi rowerowa wspinaczka na przełęcz krabbe, która rozpoczęła się pod koniec dnia przyszła nam łatwiej. Cudowne było też tureckie jedzenie. Już sam wybór ciast i słodyczy był przeogromny, a wszystko smakowało fantastycznie. Trzeba przyznać, że dla kogoś, kto lubi dobrze zjeść, a podróże są nieodłącznie związane są z próbowaniem nowych potraw, Turcja jest prawdziwym rajem.
Podróżowaliśmy przez wspaniałe, różnorodne miejsca. Znane i mniej znane, lub zupełnie anonimowe. Do tych mniej znanych należała na pewno Kostanjevica na Krki. Ta niewielka miejscowość, ze względu na swoje położenie w meandrze rzeki Krki, otoczona jest ze wszystkich stron wodą. Ze swoimi uliczkami przecinającymi historyczną zabudowę i prowadzącymi do niej drewnianymi mostkami jest jednym z najbardziej malowniczych, a jednocześnie "skromnych" miejsc jakie dotąd widziałem.
W podróży zobaczyliśmy aż cztery morza i pokonaliśmy kilka pasm górskich. Przejazd przez Góry Dynarskie w Chorwacji okazał się bardzo przyjemny i niezbyt męczący. Podjazd był całą drogę łagodny a zjazd był po prostu czystą przyjemnością. Towarzyszyły nam zapierające dech w piersiach widoki. Z pierwszym morzem na naszej trasie - Adriatykiem - przywitaliśmy się w miejscowości Pakostane. Choć woda była dosyć zimna wzięliśmy kąpiel jako jedyni z obecnych w okolicy. Pozostali ludzie przechadzając się w wiosennych kurtkach i patrzyli na naszą kąpiel ze zdziwieniem. Powoli krok po kroku wchodziliśmy coraz dalej w morze. Musieliśmy uważać na stopy bo między kamieniami było mnóstwo jerzowców. Plaża w Pakostane podobnie jak wszystkie późniejsze wzdłuż chorwackiego wybrzeża była kamienista i wąska. Droga nad wybrzeżem wiła się jak wąż na boki oraz w górę i w dół. Widok Adriatyku z jednej strony, a ściany Gór Dynarskich z drugiej pozwalały oderwać myśli od kwestii zmęczenia i wysiłku.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż