Uhuru Peak – ostatnie lodowce Afryki
artykuł czytany
2263
razy
Relacja z wyprawy na Kilimanjaro Klubu Alpinistycznego „Homohibernatus”
Energiczne szarpnięcie budzi mnie ze snu, wokoło ciemno, tylko snop światła z czołówki każe mi się zorientować że to jeden z naszych przewodników budzi nas na atak szczytowy. Zegarek wskazuje 1 w nocy, wszystko według planu - pomyślałem zrezygnowany. Wyjątkowo dokuczające nam niewyspanie, wysokość co niejednego przyprawiła o ból głowy nie dodaje nam skrzydeł i tylko ambicja i wola walki podrywa nas ze śpiworów i karze wyjść z namiotów. W mroku rozświetlanym tylko gwiazdami spoglądam na "Dach Afryki - Kilimanjaro, jedną z najwyższych wolnostojących gór na świecie, czeka na nas cierpliwie...
8 dni wcześniej
Podroż do Tanzanii rozpoczęła się dzień wcześniej niż planowaliśmy. Celowo przylecieliśmy do Zurichu- miasta przesiadkowego dobę przed odlotem aby obejrzeć sobie dokładnie stolice kraju słynącego z banków, scyzoryków i czekolady. Dopiero wieczorem dołączają do nas na lotnisku Magda, Jacek i Czesio których to poznaliśmy przez Internet i którzy towarzyszyć nam będą w drodze na dach Afryki. Lądujemy nad brzegiem Oceanu Indyjskiego w Dar es Salaam (co w języku Suahili oznacza Dom Pokoju) skąd odbiera nas właściciel agencji turystycznej organizujący wyprawy po czarnym kontynencie. Śpimy w hotelu chyba jednogwiazdkowym, wszędzie kraty, widać że to dość niebezpieczne miasto, nie tylko dla obcokrajowców. Pakujemy rano bagaże i w drogę do Moshi, miasteczka skąd wyrusza większość wypraw na Kili jak pieszczotliwie nazywają najwyższy szczyt Afryki alpiniści.
Moshi urzeka swoją egzotyką i barwnością. Mnóstwo tu straganów, targowisk, cale życie toczy się na ulicach. Przepakowujemy sprzęt i busem jedziemy do bram parku skąd już pieszo razem z nami ruszy 18 osób obsługi (tragarze, kucharze, przewodnicy). Nie jest to nasz wybór, inaczej nie można W pewnym sensie jednak jest to dobry sposób na bezrobocie panujące w tym regionie. Wyżej w górach spotkaliśmy 6 Anglików którym towarzyszyło 46 osób- to już była lekka przesada, mieli nawet przenośną toaletę. Droga którą idziemy to Machame Rout, może trudniejsza i dłuższa ale pewniejsza co do wejścia bo zawiera więcej dni na aklimatyzacje.
Początkowo droga wiedzie przez las uregulowanym duktem, z czasem jednak i ze zwiększającą się wysokością pomału milkną odgłosy zwierząt i ptaków i zanika szata roślinna. Do Machame Camp, pierwszego obozu na 2900m dochodzimy w strugach deszczu. Poranek jednak wita nas słońcem, Kilimanjaro i jego biała, ośnieżona czapa jest pięknie oświetlona, urzeka nas swoją innością, swoim kontrastem jaki nadaje tu, w centrum gorącego kontynentu. Pomału nikną utarte ścieżki, pojawia się więcej głazów, roślinność znika z każdym metrem. Dostajemy każdego dnia tzw. lunch boxy - małe pudełeczka z jedzeniem, dzięki temu do wieczora podczas wędrówki nie musimy na nikogo czekać, każdy idzie swoim tempem. Tragarze z naszymi bambetlami są równie szybcy, to efekt ciągłej aklimatyzacji której są poddawani podczas pracy. Wywołują w nas podziw swoja mobilnością, jak z wielkimi worami na plecach pokonują następne wzniesienia. W Shira Camp na 3840 m n.p.m. zaczynamy już odczuwać zimno, ziemia jest zmarznięta, namioty o poranku są solidnie oszronione, widać po nich ze towarzyszyły już niejednej wyprawie. Jedzenie mamy dość zróżnicowane, posiłki jadamy w 4 osobowym namiociku gdzie można się wyprostować, podawane są na stoliku, pełna kultura. Dochodzimy po 4 dniach do przedostatniego obozowiska jakim jest Baranco Camp na 3950m. Po drodze byliśmy już na 4500 m dla lepszego przyswojenia wysokości. Niektórzy narzekają już na bóle głowy związane z ta wysokością. Ostatni obóz zakładamy w Banafu Camp (4600 m). Każdy jest już trochę podenerwowany, jutro o 1 w nocy zaczynamy atak szczytowy. O zaśnięciu mało kto może pomarzyć. W około mnóstwo grup, listopad jest tutaj jednym z najlepszych miesięcy do wejścia i ekipy z całego świata zjeżdżają się tutaj tabunami. Przed wyjściem herbatka, krakers i w górę. Przed nami ruszyło już sporo zespołów o czym świadczy wąż świateł z czołówek jaki obserwujemy na trawersie. Żwir powulkaniczny oproszony śniegiem osuwa się pod nogami nie ułatwiając zadania.Dróżka dość ostro idzie w gore, tempo dość ślimacze, coraz to ktoś potyka się o nogi poprzednika, za bardzo nie można wyprzedzić ale pamiętając słowa przewodnika- pole, pole (wolniej, wolniej) nie rwiemy się do przodu. Zaczynają się pomału z ekip wykruszać ludzie. Co raz to jakiś asystent przewodnika sprowadza kogoś na dół. Słychać czasami nawet płacz, w oczach widać zawód, no cóż, nie tego się chyba spodziewali, agencje w swoich reklamach opisują przygodę na Kilimanjaro w efektowny sposób ale wysokość prawie 6 tysięcy metrów to już nie przelewki. Obok mnie idzie Niemiec, wiek ok. 60 lat ale widać ze w górami jest za pan brat. Imponuje siłą woli i wytrwałością. Oddychamy coraz ciężej, coraz częstsze i dłuższe postoje, góra się łatwo nie poddaje. O 6.15 świt zastaje nas na brzegu krateru (bo przecież Kili to wygasły wulkan), jest niesamowity i niepowtarzalny. Malowniczy wschód słońca na wysokości prawie 6 tysięcy jest jedyny w swoim rodzaju, masy chmur pod nami, słońce niczym gigantyczna pomarańcza szybko wędruje po niebie. Podczas wejścia na szczyt obserwuje dziwne objawy u siebie i kolegów z wyprawy. A to podczas mowy połyka się końcówki słow., mowa robi się bełkotliwa, czasami wydaje mi się jakbym szedł obok siebie. Piotr 2 razy zasnął podczas wspinaczki na stojąco. Słyszałem też o czasowej ślepocie ludzi na tych wysokościach, która to dopiero po zejściu niżej ustępowała. Jeszcze ostatnie 100m i jest, upragniony szczyt - Kilimanjaro zdobyty. Robimy szybką serię zdjęć przy tablicy informacyjnej bo nadchodzą inni chętni na pamiątkowe fotografie. Podziwiamy zalegający lodowiec który jak twierdza meteorolodzy za kilka lat całkowicie zniknie z góry ze względu na globalne ocieplenie. Póki co za pośrednictwem agencji można za sowitą opłatą wynająć sobie helikopter i w środku Afryki pozjeżdżać na nartach. Po dość szybkim zejściu padamy w namiotach ze zmęczenia ale nie na długo, jeszcze tego samego dnia schodzimy w strugach deszczu drugą drogą Marangu Roud na 3100m. Błoto jest wszędzie, ubrania mamy przemoczone do ostatniej nitki, niedługo zacznie się pora deszczowa, nawet Piotrowi puszczają nerwy... Następnego dnia schodzimy do bram parku skąd zabiera nas znajomy już bus. Jeszcze pamiątkowe dyplomy i lądujemy w hotelu skąd nazajutrz ruszamy z inna ekipa na safari po Serengetti i Ngorongoro. Nasz przewodnik Juma który jest zarazem wyśmienitym kucharzem wygląda na doświadczonego trapera, drugi to kierowca którym naszym Land Rowerem dokonuje cudów na bezdrożach Afryki. Po południu zjeżdżamy do krateru Ngorongoro o 30 kilometrowej średnicy. Powala wielkością i zróżnicowaniem setek gatunków zwierząt gdzie od wieków żyją w niezmąconej symbiozie. Dzień później jedziemy przez wyschnięte jezioro Lake Natron w okolice częściowo czynnego wulkanu Otonyo na który część naszego teamu ma zamiar "wdrapać" się najbliższej nocy. Kąpiel w okolicznych wodospadach jest nieziemska. Na terenie parku Serengetti w nocy na dzikich obozowiskach trzęsiemy trochę portkami, ze wszech stron dochodzą odgłosy drapieżników, wyobraźnia działa... Zjadamy ostatnią puszkę mielonki przewiezioną z kraju która profilaktycznie ląduje daleko od namiotów co by zapachem pozostałego tłuszczu nie zwabić nieproszonych gości. Wracamy znowu do Moshi gdzie mamy nieprzyjemny incydent w hotelu, jednemu z naszych kolegów kradną pieniądze, noc mija na posterunku policji. Busem jedziemy do Dar es Salaam skąd promem ruszamy w rejs na Zanzibar- wyspę która w dawnych czasach była jednym z największych centrów handlowych na świecie. Taki dawny Carefure lub Tesco :). Wyspa urzeka nas odmiennością, niepowtarzalnym klimatem, białym piaskiem, turkusowa wodą. Niestety czas naszej podroży dobiega końca, pozostaje nam mnóstwo fotografii, wspomnień i nadzieja ze to nie ostania taka podróż. Warto abyście również myśleli, że żadna z waszych podróży nie byłą waszą podróżą życia, ta wyprawa jeszcze przed Wami, do szybkiego...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż